Na szczęście prawie nic się nie zmienia…
z przymrużeniem oka moje krótkie wspomnienie o miejscu, które pokochałam
Czy pamiętam jak to było za pierwszym razem?
Wtedy, gdy wjechałam do „swojej” już dzisiaj wsi? Tak. Przywitało mnie najpierw stado krów pasące się dość oryginalnie na środku skrzyżowania (dodam asfaltowej drogi). Znudzone, rozleniwione pierwszym, letnim słońcem wygrzewały się na jezdni. Kilka z nich skubało trawę nieopodal nad rzeką. Pozostałe majestatycznie chodziły w kółko jakby kierowały ruchem drogowym, którego i tak nie było. Jedna z krów samowolnie oddaliła się od stada i właśnie przekraczała rzekę drewnianym mostem co jakiś czas zostawiając za sobą ślad niestrawionego śniadania. Byk – epikurejczyk o uśmiechniętym pysku bezpardonowo wpychał łeb przez otwarte okno mojego samochodu, który zatrzymałam z braku innej możliwości manewru. I tak stojąc pośrodku skrzyżowania, otoczona przez stado znudzonych niemal świętych krów pomyślałam, że może to Indie a nie Bieszczady. Z zamyślenia wyrwało mnie rżenie kobyły, która nadchodziła z góry wioski, od strony Zatwarnicy. Szła stępem zarzucając na wszystkie strony świata swoją potarganą grzywą a gdy dołączyła do stada krów, postała chwilę z nimi. W wyniku skomplikowanego międzygatunkowego, mimicznego dialogu pomiędzy kobyłą a stadem krów, wszystkie czterdzieści osiem racic i cztery kopyta podreptały w górę wioski zostawiając za sobą tuman kurzu. Pierwsza kobyła, za nią byki a na końcu karnie krowy.
Mijały miesiące, potem rok a może półtora a ja wrośnięta już nieco w klimat Dwernika, mająca na stanie już własną prawie hektarową ziemię, systematycznie spotykałam się ze stadem Pani Marii. Regularnie krowy odwiedzały moją łąkę uznając ją za bardzo atrakcyjne pastwisko, zwłaszcza wiosną, kiedy soczyście zielona trawa powiewała na wietrze i kusiła swoim zapachem i szelestem. Wówczas głównodowodzący byk dawał racicami znać pozostałym członkom stada a te karnie wbiegały na łąkę i nie opuściły jej póki nie najadły się do syta. A że te dość zabiedzone krowy nigdy nie miały dość, ich posiłek przeciągał się od świtu do zmierzchu lub od świtu do przegonienia ich z łąki, jeśli ich zwyczaje stawały się już dość ryzykowne dla otoczenia.
Kiedyś wzbudziły nie lada strach, gdy przyczepa kempingowa, która służyła wówczas za mieszkanie zaczęła w środku nocy drżeć i tańczyć w cztery strony świata. Czy to jeleń przyszedł ocierać się swoim porożem? To niemożliwe. A miś przychodzi tylko na jabłka nad rzekę. Najdalej do śmietnika obok namiotu. Oczywiście to jedna z krów postanowiła podrapać się o krawędzie przyczepy i z jakiś powodów ten akt zamienił się w długi rytuał przyjemnych dla niej doznań.
Będąc już pełnoprawną mieszkanką „swej” wsi, schodziłam kiedyś na dół, do lokalnego sklepiku. Przechodząc obok domu Pani Marii, spotkałam jak zwykle Baśkę (tę samą kobyłę sprzed lat), która znudzona pobytem na podwórku, wyszła na spacer nieco się przewietrzyć. Gdy doszła do drogi trzymając się ludzkich zasad ruchu drogowego (panowie policjanci – czapki z głów), rozejrzała się dwukrotnie najpierw w prawo potem w lewo, potem jeszcze raz w prawo i w lewo, zerknęła od niechcenia na mnie i ruszyła powoli w dół. Szłyśmy tak razem obok siebie a jednak osobno – ona zajęta swoimi końskimi sprawami (a jako kobyła nadal pociągowa miała tych problemów na łbie z pewnością wiele) a ja swoimi. Jakoś tak nasz dialog się nie kleił. Owszem, wtedy jeszcze moja wiedza na temat natural horsemanship była znikoma, ale nawet dzisiejsza teoretyczna nadal wiedza nie wiem czy pomogłaby mi w komunikacji z tą indywidualistką. Wiecie jak to jest gdy rozmowa z drugim człowiekiem nijak się nie układa a z jakiś powodów Ty albo Twój rozmówca nie umie pobyć w ciszy. Rośnie jakieś skrępowanie i dyskomfort. Jakaż więc ulga spotkała ją i mnie, gdy na na skrzyżowaniu rozdzieliłyśmy się. Baśka chyba uznała, że w sklepiku nie ma nic do załatwienia, siana i tak Dorotka ze Sławkiem nie sprzedają i zawróciła do domu a ja poszłam dalej.
Pamiętam też zabawną scenę, o której opowiadała mi sąsiadka. Któregoś razu, w letnie, skwarne popołudnie gotując w kuchni, odwrócona tyłem do drzwi wejściowych (uchylonych ze względu na upał) usłyszała nagle dziwne dźwięki, jakieś charczenie, rżenie i stukot. Dość nietypowe jak na kuchenne wnętrze. Odwróciła się spoglądając w kierunku wejścia a jej oczom ukazała się krowa przepołowiona na pół. Bez obaw. Jedna jej część stała zaskoczona w kuchni, z wielkimi przerażonymi oczami, choć kto był bardziej zaskoczony ona czy Dorotka, trudno teraz orzec. Tylna zaś część zakończona zgrabnym zadem została na zewnątrz, na podwórku. Z powodu okazywanego przez krowę stresu dobrze, że w tym właśnie kierunku skierowała swój zad a nie odwrotnie. Takich i innych wesołych ale i smutnych historii z udziałem tych zwierząt było w naszej wiosce niezwykle wiele.
Gdy dzisiaj spaceruję po Dwerniku, nie ma już krów Pani Marii. Jest jeszcze Baśka choć dawno jej nie widziałam. Wszystko inne jednak się nie zmienia a może zmienia się ale powoli. I chwała za to. Stuletni już dom i sklepik obok niego. Drewniany most regularnie naprawiany, aby nie spaść przez dziury do rzeki. Przekrzywiony znak informujący o końcu zabudowań od ośmiu lat stoi pod tym samym kątem. Zmieniają się elewacje niektórych domów, odświeżane są drewniane gonty. Kamienista, płaska plaża nad rzeką zapełnia się latem i pustoszeje wraz z końcem wakacji. Niekiedy z pieniędzy unijnych powstają nowe projekty. Ale nie możemy narzekać. Tylko niektóre stoją tutaj jakby przez pomyłkę przeniesione z innego świata. Dorastające dzieci sąsiadów marzą niekiedy o miejskim fast foodzie lub odwiedzinach w multipleksie a zmęczeni rodzice z dużego miasta snują plany o przeprowadzce na wieś i odcięciu swych dzieci od konsumpcyjnych miejskich rozrywek.
Obwoźny sklepik funkcjonuje bez zarzutu a nikt na szczęście nie wpadł jeszcze na pomysł budowy marketu. I tak sobie tu żyjemy powoli, bez pośpiechu, bez miejskich atrakcji, bez korków, bez telewizji, bez smrodu spalin i głośnej muzyki….bez….
I gdybym szukała słowa na slogan reklamowy promujący miejsce, które pokochałam byłoby nim właśnie słowo „bez…”. Ale przecież nasze miejsce obejdzie się bez sloganu, nieprawdaż?
Bez pośpiechu kończąc ten krótki esej, pozdrawiam Was wszystkich już wiosennie.
Bosonoga z Doliny Sanu czyli Edzia
kwiecień 2015r.