Dama w kaloszach a może krocząca boso po niebie?
I pomyśleć, że jeszcze 7 lat temu, tradycyjnym moim obuwiem były baletki a zdarzały się i buty na szpilkach. Dzisiaj, jak niemal każda bieszczadzka kobieta noszę podczas pracy najbardziej funkcjonalne obuwie, jakie można sobie wyobrazić na wsi – kalosze. Wersja na lato – gumiaki bezpośrednio zakładane na nogi, wersja zimowa – to koniecznie onuce od środka grzejące zmarznięte stopy. Jedyne, czym moje minione miejskie życie nie różni się od tego dzisiejszego to częste chodzenie na boso: po trawie, śniegu, glinie, kamieniach i jesiennych liściach.
Z tymże w miejskiej dżungli chodzenie boso było co najmniej łamaniem konwenansów, popełnianiem faux pas a w najgorszym wypadku zachowaniem dziwaków i szaleńców, które nie przystoi człowiekowi pozornie cywilizowanemu. Zatem jako mieszkanka Krakowa czy Warszawy, gdy w biurze lub o zgrozo na ulicy zdejmowałam buty, nie spotykało się to z życzliwością przechodniów, a przecież z powodu tej właśnie życzliwości w stosunku do swych zmęczonych stóp, to robiłam. Zaznaczam, że jako jednostka społecznie przyzwoita zachowywałam przy tym pełną higienę osobistą nie narażając ludzi wokół na stresujące i niemile bodźce zmysłowe. Ten zabroniony społecznie czyn spotykał się już z większą akceptacją, gdy cała ja przesuwałam się podczas spaceru na skwer lub do parku. Tam zdjęcie butów uważa się nadal za zachowanie poprawne a przynajmniej akceptowalne – takie małe szaleństwo wyrażające swobodę i poczucie wolności. Nie będę tutaj poruszać kwestii różnic kulturowych i wspominać miejsc, gdzie pokazanie nagich stóp staje się obraźliwe lub wstydliwe ani tych, gdzie zdjęcie butów to drobnomieszczański gest…Tolerancja do nieubranych stóp wzrasta wprost proporcjonalnie do zwiększającej się zieleni i naturalnej przyrody pod nimi. Zaś zgorszenie rośnie tam, gdzie inwazja człowieka poczyniła z otoczeniem tak wiele, że pod podeszwami znajduje się wszechogarniający beton, asfalt i im podobne materiały technologiczne. Wtedy podeszwy stóp zamieniamy na podeszwy butów, bo widok tych pierwszych nie przystoi uczesanemu miastu.
Wiele lat temu, gdy na warszawskich Polach Mokotowskich a potem na krakowskim Błoniach zrzucałam z siebie ciężkie, jesienne obuwie, natychmiast czułam się lekka i bardziej wolna. Coś w tym jest, że gdy zdejmujemy buty i nagimi stopami dotykamy trawy, rozgrzanych słońcem kamieni, czy szeleszczących i nieco kłujących przyjemnie liści, wtapiamy się szybciej w otaczającą nas przyrodę. Tym samym wraz z butami zrzucamy z siebie ubranie mieszczucha, choć na chwilę zapominając o wszystkim, czym i kim jesteśmy. Zabawne, że uwalniając stopy od butów, natychmiast uwalniamy umysł. Ten regularnie powtarzany ucisk konwenansów a chwilę później uczucie nieograniczonej swobody porównałabym do krępującego mężczyzn krawata. Zdarza się, że mężczyzna w krawacie i ten sam mężczyzna bez niego to dwie zupełnie inne osobowości. W butach i bez nich można poczuć to samo.
Jako Bosonoga z Doliny Sanu uważam się z pewnością za zdrowszą, lżejszą i szczęśliwszą, niż w czasach uwięzienia swoich stóp w skóropodobnych, gumowych, sznurkowych czy innych krępujących ruchy skorupach. Żadne bowiem obuwie nie jest terapeutyczne ani zdrowe a mnie wreszcie nie obowiązują żadne konwenanse. Zatem bez etykiety kobiety w butach, czuję się z pewnością zdrowsza. Szanując swe stopy pozwalając im na nieskrępowaną nagość, poprawiam krążenie, czuję intensywniejszy kontakt z ziemią, doświadczam i przyjmuję więcej przyjemności i bodźców pochodzących właśnie z niej. A uwierzcie mi, że w temperaturze -20 st. C. chodzenie boso po śniegu to najskuteczniejsza pobudka dla ciała i mózgu. Dla wszystkich niewprawionych w tę od prawieków najbardziej naturalną formę poruszania się po ziemi, na początek proponuję spacer po wiosennej trawie, która lada moment pojawi się wokół nas, potem wejście do rzeki, potoku, jeziora, spacer po kamieniach, gałęziach, piachu czy żwirze (idealny masaż i pilling). Tak zahartowani z łatwością przywitacie kolejną zimę na boso.
Wracając na chwilę do roboczych gumiaków, przedmiotem dyskusji o obuwiu na wsi z pewnością nie jest fason, marka ani tym bardziej kolor zakładanego obuwia, ale pytania w stylu: „O, widzę, że masz niezły traktor na podeszwie, moje są już wyślizgane”. „- Skąd masz zimowe kalosze, od leśników?”. „- Czy u Pani Ali dostanę jeszcze filcowe wkładki, rozmiar 37?”
A na pytanie, czy kobieta w zabłoconych gumiakach z łopatą w ręku przestaje być tak naprawdę kobietą, odpowiem: wręcz przeciwnie. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Z resztą – zgodnie z panującym dzisiaj na świecie emancypacyjnym trendem, myślę, że wpisuję się w ten modny nurt bardzo precyzyjnie.
Zaś co do bosych stóp, one na wsi nie wzbudzają zdziwienia ani sensacji, bo to naturalne, przyjemne i miłe. Nie twierdzę co prawda, że wszyscy chodzą boso. Nie. Dziesiątki lat konwenansów, stereotypów wśród których brak butów jest wyznacznikiem biedy, zrobiło swoje. Poza tym nie zawsze chodzenie w bieszczadzkiej glinie po kolana staje się przyjemnością gdy robimy to na boso. Mimo to będę swych bosych racji bronić dzielnie i wytrwale.
Tym samym chciałabym wznieść toast radości za wszystkie nagie stopy drepczące konsekwentnie po naszej planecie – nie tylko te w rozmiarze niemowlęcym. Zatem moi drodzy – buty w górę! I dalej boso w świat….Będzie milej, zdrowiej i radośniej.
Autorytet w dziedzinie nieubranych stóp – Bosonoga z Doliny Sanu czyli Edzia