Bo życie jest cudem czyli jak wędrować po kamienistej ścieżce, żeby trochę bolało.
(Informacja uzupełniająca: Wbrew tytułowi nie jest to przewodnik dla masochistów a Ci, którzy dotrwają do końca dowiedzą się skąd wzięła się nazwa „Dolistowie”).
Gdy czegoś nie lubię robić, ale z jakiś powodów muszę (nie jest to częsty stan, ale zdarza się), zaczarowuję tę czynność czyniąc z niej obiekt jeśli nie uwielbiany, to przynajmniej akceptowalny.
Jeśli czegoś nie znoszę lub mnie denerwuje, a nie mogę tego zwyczajnie ominąć, pracuję nad swoją złością, wizualizuję ją a widząc w niej gburowatą, gdakającą i brzydką istotę….., szybko (skłamałam: wolno, to trwa nieco dłużej…) zmieniam swoje nastawienie na co najmniej neutralne. Niekiedy ogarnia mnie lenistwo i prokrastynacja bierze górę. Wtedy mechanizm samousprawiedliwiania działa zbyt perfekcyjnie aby go zatrzymać wyrzucając tym samym na zewnątrz komunikaty w rodzaju: „zasłużyłam na odpoczynek” „dzisiaj źle się czuję”, „nic się nie stanie, jak zrobię to jutro”. Gdy coś mnie boli i nie pozwala funkcjonować tak, jak sobie wymyśliłam, jak zaplanowałam, zaczynam użalać się nad sobą. I wcale to nie przynosi ulgi.
Wówczas myślę o sobie jako szczęściarze, tej, która mieszka tam, gdzie chce, ma dość przyzwoitą kondycję i zdrowie aby robić to, co lubi i generalnie nie ma zbyt wielu powodów do narzekania. Zaczynam miło i czule o sobie myśleć bo skoro postrzegam w ten sposób wielu bliskich mi ludzi, to dlaczego nie siebie samą? Otulam się ciepłym kocem akceptacji, podarowuję sobie choć dziesięć minut wolnego czasu i uff…już lepiej.
Jednocześnie zdarza mi się myśleć o wszystkich pogubionych ludziach oraz tych, którzy zwyczajnie, po ludzku mi zazdroszczą i jak niektórzy chcieliby być tutaj, na moim miejscu ciesząc się zdrowiem, ciepłem, własnym kątem i danym tu czasem. Tak. Być może to podłe i dość niskie uczucie – porównywanie się ze słabszymi, nieszczęśliwymi, z tymi, którym wiedzie się gorzej. Jednak nie o porównanie tu chodzi ale bardziej o współodczuwanie i uświadamianie sobie każdego dnia, jak wszystko czym się otaczam jest iluzoryczne i nietrwałe.
Rozmyślam o was wszystkich z mojej przeszłości, którzy na rozstaju dróg skręciliście tak mocno, że wylądowaliście na ulicy, na Dworcu Głównym i Centralnym, albo w jego podziemiach, w najlepszym razie w przytułkach.
Wspominam Was, którzy przewinęliście się przez moje dotychczasowe życie niczym nieświadomi nauczyciele: Wy Księżne Podziemi Pałacu Kultury nazywane niesłusznie Wariatkami, Szaleńcami, Wy Mistrzowie Zen Podziemnego Dworca, których ktoś kiedyś nazwał kloszardami, Wy – Kolorowe, Tęczowe Kwiaty zakratowane w Tworkach, Wy Czarownice z krakowskiego Kazimierza a nawet Wy z Barbakanu, którzy otwieraliście każdego dnia kolejne i kolejne drzwi percepcji, jak przykazał Wam Timothy Leary idąc tym samym niespiesznie na dno piekła autodestrukcji. Każdy z Was mnie czegoś nauczył i dał niezłą lekcję jak być autentycznym oraz czego w życiu z pewnością nie robić…
Myślę choćby o Tobie Pułkowniku Ulicy i Twoim przyjacielu, o naszych ulotnych spotkaniach na ławce parkowej przed Alcatrazem. Gdy przynosiłam Wam butelki zebrane w akademiku, których wysokoprocentowe zawartości wlewały w siebie kolejne roczniki studentów, Wy je zamienialiście z powrotem w wino. To nie był cud (bo wino było efektem pieniężnej transakcji za kontuarem monopolowego sklepu), ale cudem były nasze długie, egzystencjalne rozmowy, na które zawsze mieliśmy czas. Dziś ten czas znajdziecie przy moim stole.
Przez dwadzieścia lat wypał był Twoim bieszczadzkim domem i odszedłeś zupełnie sam. Jednak na wspomnienie Twoich niewybrednych żartów, które zawsze okraszone były niezliczoną ilością niecenzuralnych słów, uśmiecham się czule i wspominam wiele zabawnych i dobrych sytuacji z Twoim udziałem, jak choćby zmaterializowanie się obok Ciebie pewnej zjawy – „Edzia, mamy problem. Jakaś prawdziwa kobita leży u mnie w łóżku” – powiedziałeś oszołomiony pomyliwszy pokoje. Dzisiaj już ich nie pomylisz, bo nie ma Cię z nami.
Myślę o Tobie Kobieto Zajezdni Tramwajowej, bo po dziś dzień nie wiem czy naprawdę potrzebowałaś tych pieniędzy na święta, czy też była to wystudiowana latami socjotechnika. Twoje zaskoczenie zmieniające się w okamgnieniu w poczucie winy kazało mi wątpić w twoje czyste intencje. Ale czy to ma znaczenie? Mój dom mógłby Cię dzisiaj ogrzać.
Nie mam w sobie złości do siebie naiwnej dziewiętnastolatki i do Was rodzino z taboru. Wtedy, dwadzieścia lat temu ubrana w koszulę dziecinnej naiwności, miałam do Was żal, że wyrzuciliście jedzenie, które sama sobie odjęłam od ust. Z perspektywy czasu choć to nadal smutne, jednocześnie wydaje się być zabawne zwłaszcza scena, gdy Ty Piękna Kobieto rzucasz na mnie urok. A chwilę później zostaję okradziona z mojego dobytku. Dzisiaj mogę być Wam wdzięczna za pouczającą lekcję przetrwania w miejskiej dżungli. Pozbawiona jednak cynizmu i Was zaprosiłabym do swojej kuchni. Gdybyście się tutaj wybierali, nie zapomnijcie proszę wziąć ze sobą moje maturalne zeszyty z języka polskiego (były na dnie skradzionego plecaka). (Jednak ironia się pojawiła…: natychmiastowa reakcja fizjologiczna: rumieniec na twarzy ilustrujący wstyd).
Gdy coś przestaje mieć dla mnie sens, wspominam Ciebie Powracający Mężczyzno i coraz rzadziej widzę Twoje szerokie plecy oddalające się w korytarzu znienacka robiące wymyk z okna. Wierzę, że nie masz mi za złe tego, że zatrzymałam rozpędzony pociąg. Przerwałam misternie utkaną przez Ciebie decyzję zakończenia życia. Wbrew Tobie wkroczyłam między życie i śmierć. Może jednak i Ty dzisiaj spędzasz zimowe wieczory spokojny, pogodzony ze sobą patrząc w ten sam ogień, co ja. Bo ogień i tak jest jeden.
Myślę o Was wszystkich, którzy odeszliście zbyt wcześnie zanim ktokolwiek był w stanie się na to przygotować a łóżka szpitalne wokół mnie pustoszały aby chwilę później zapełnić się nowymi, „zepsutymi” płaszczami ciała.
Myślę też o chorych i cierpiących ale i wszystkich mających Dom, wiodących poukładane w kostkę życie, któremu nic nie można zarzucić bo z pozoru jest idealnie. Jednak coś w trzewiach mówi: „dość”, „nie chcę tak dalej…”, „chcę zmiany”.
Recepta na szczęście? Nie ma takiej. Zwłaszcza gdy wokół nas sporo jest cierpienia a i ludzkiej głupoty. Ale polecam Góry. Tutaj spoglądając ze szczytu na swoje życie, złapiesz konieczny po powrocie do domu dystans, a na pewno wyrównasz przyspieszony oddech i zyskasz harmonię. Na mnie działają terapeutycznie – zawsze i niezmiennie.
A jeśli masz wszystkie kończyny i jako takie zdrowie, to nic nie stoi na przeszkodzie aby zdobyć pobliski szczyt – ten realny i ten wydumany. Choć gdy wspominam Łukaszu Twojego znajomego, który o kulach wbiegał na Otryt, Wetlińską i Tarnicę, kąpał się niczym kozica w kamienistej rzece, zdaję sobie sprawę, że wszystko jest możliwe a ja widziałam to na własne oczy. Widziałam wiele zwyczajnych cudów zdarzających się dzień po dniu. Podziwiałam Ciebie Marku, jak zgrabnie i rytmicznie prowadzisz w tańcu. Już po kilku minutach można było zapomnieć, że poruszasz się na wózku. Dopingowałam Moniko Twój związek, choć tak wielu w Was nie wierzyło, bo „jak poradzą sobie Ci dwoje sparaliżowani?! No jak?”. Jak się okazuje – zwyczajnie. I to nam wszystkim udowodniliście. „Niewidomi chcą mieć dziecko – to szaleństwo” – szeptano wokół, a szept przeradzał się w krzyk. Krzyczeli również Ci widzący w nocy ale ślepi za dnia, gdy ich dzieci wychowywały się same na podwórku. A Wy młodzi, zakochani udowodniliście całemu światu, że miłość nie jest zarezerwowana tylko dla pozornie zdrowych.
Gdy tak patrzę na otaczający mnie, zmieniający się każdego miesiąca, tygodnia, dnia, godziny, minuty i sekundy krajobraz, wypełnia mnie zachwyt nad tą doskonałością przyrody w każdym calu. Nawet jeśli w tej doskonałości tkwimy my – istoty z gruntu niedoskonałe ale jakże urocze, zabawne a zdarza się, że mądre i dobre.
Na początku tego roku, życzę więc Wam wszystkim zdobywania jak największej ilości szczytów: tych dużych i tych małych a jeśli wolicie inaczej, to długiej, mozolnej i wytrwałej drogi w kierunku jednej wymarzonej góry. A ta Droga niech będzie radosna, niekiedy smutna ale zawsze pouczająca. Niekiedy do szczęścia wystarcza sama Droga ….
Bo „(…)co to jest droga, to najlepiej dowiedzieć się nogami. A już obowiązkowo bosymi. Dobrze przy tym aby piach nie był ot taki sobie, ale gorący albo zimny jak w listopadzie przymrozek i żeby nogi młode były, stare kopyta mało czują. Dobrze, żeby na tej drodze jakaś kałuża była. Kamień. Korzeń. I skaleczyć palec albo piętę odbić ooooo….żeby poznajomić się z drogą dobrze to trzeba hen w inne strony …iść…iść….iść…Pomylić się na rozstaju. Wejść w dzikie chaszcze.
– Tak…
– Jezu, Jezu jak dobrze wtedy zobaczyć naprzeciw człowieka. Przeżegnać się, żeby on nie był czasem w kopytkach. Potem powiedzieć – Niech będzie pochwalony – a jak odpowie, spytać – Panie, a którędy to Panie do Dolistowia?
– A on? A on co odpowie?
– Do Dolistowia?! Toż to panie zupełnie naprzeciw. Chodź pan, panie ja też do Dolistowia.
– I co? I co dalej?
– I już dobrze. O jak dobrze panie Janku. Się idzie już spokojnie i się rozmawia
– Tak…się idzie, się rozmawia się….się…”*
*Edward Stachura „Siekierezada”
Edyta Marja Wyban
w styczniowy wieczór 2015r.