Jednodniowa zima a potem znów jesień. Czy rzeczywiście tak, jak księżyc ludzie znają mnie tylko z jednej, jesiennej strony? Sezonowa depresja i melancholia dopadają wielu z nas u schyłku lata. Jesienne wieczory pozwalają jednak na spokojne i wyciszone chwile zadumy, rozmyślań o tych, których już nie ma i spotkań przy kominku. Nasze życie przeniosło się znad Sanu, do ogniska, które też już powoli dogasa. Posiłki z letniego tarasu – do jadalni z widokiem na coraz częściej ośnieżony Smerek. Wypoczynek spod wiaty przenosi się na kanapę przy kominku. Zaraz po przebudzeniu, rozpalamy żywy ogień w piecu kuchennym i wyczekujemy wrzątku na kawę,….. dłużej…. i cierpliwiej, niż latem. Coraz mniej gości puka do naszych drzwi. Za to częściej spędzamy poranki we trójkę, co daje razem – 8 dolnych kończyn. Nasz czworonożny małolat uspokaja się coraz bardziej oswajając się z jesienną melancholią.
Jest więcej czasu na naukę nas samych i pochłanianie kolejnych książek. O ile latem intensywność pracy i życia nie pozwalała na uzupełnianie biblioteki domowej, o tyle teraz krótszy dzień i cisza Doliny Sanu usprawiedliwia błogie lenistwo na kanapie. Mój ulubiony rattanowy fotel nie ma prawa obrażać się o brak mojego towarzystwa. Wkrótce zacznie narzekać na jego nadmiar. Fotel ten zajmuje teraz honorowe miejsce w najczęściej zaludnionym pomieszczeniu domu – w kuchni. Widok ma też całkiem niezły, bo na Smerek i pozostałe szczyty Połonin. Co do biblioteki. Z powodu przepełnienia własnej i braku przestrzeni w domu na przyjmowanie kolejnych egzemplarzy oraz ze względów ekonomicznych, powróciłam do starych, niemal zapomnianych zwyczajów. Biblioteka publiczna. Okazało się, że pod tym pojęciem nadal kryje się to, z czym wiąże się moja młodość szkolna. Gdy przekroczyłam próg biblioteki w pobliskim miasteczku, przywitał mnie znajomy i przyjemny zapach starych woluminów. Niczym pies powędrowałam tam, gdzie wiódł mnie zmysł zapachu. Dotarłam do półki, na której rozkwitały książki wydane ok. 1914 r. Niewiarygodne, że są one wypożyczane na tych samych zasadach, co współczesne wydania. W ręce wpadło mi kilka perełek. Wśród nich „Siedem żon Sinobrodego” Anatalola France (wyd: Vita Nuova w Księgarni Hulewicz i Paszkowski, Krucza 42, rok 1922, przekład W. i J. Dąbrowscy). Co mieści się obecnie pod tym adresem w stolicy, sprawdźcie sami. A oto kilka słów z Sinobrodego, którymi chcę się z Wami podzielić w tej jesiennej zadumie:
„Niemasz słów na wyrażenie tego, co następuje po życiu, bowiem termin „nicość”, którym się posługujemy w tym celu, nie jest niczem innem,jeno zaprzeczeniem całej natury. Nicość jest to nieskończenie nic, i to nic otacza nas zewsząd. Wyłaniamy się z niego, powracamy w nie; pomiędzy temi obiema nicościami jesteśmy jako muszla w głębinie mórz. Nicość – jest to coś niemożliwego i coś bezwzględnie pewnego; jest to coś, co nieda się pojąć a co jest. Nieszczęściem ludzi, widzisz, – nieszczęściem ich i ich zbrodnią, – jest to, że odkryli oni te sprawy. inne stworzenia nic o nich nie wiedzą; my nigdy nie powinniśmy o nich wiedzieć. Być i przestać być! Groza, jaka wieje od tej myśli, włosy mi podnosi na głowie; nie opuszcza mnie ona nigdy. to, czego nie będzie, psuje mi i niszczy to, co jest, i nicość naprzód już grzebie mnie w swej otchłani. Okrutny nonsens!”.
… i z tą wiedzą okrutną żegnam się na jakiś czas z Wami…
Do zobaczenia. Edzia