Wśród Bieszczadzkich Aniołów

Tekst
Blog|Eko zycie|Filozfia wiejskiej gospodyni domowej|Terapeutka Gaja

Wracajmy do prastarej puszczy, gdzie podparte o buki anioły przygrywają nam na harfie.

Na pytanie co robią ludzie w Bieszczadach? Odpowiadam – tworzą
Tworzą poezję,prozę, komponują, śpiewają, malują, rzeźbią, budują, wyszywają, tworzą dzieła sztuki kulinarnej, zajmują się rękodziełem
Ci, którzy myślą, że nic nie kreują, nawet nie wiedzą jakimi artystami są tworząc ciepło domowego ogniska, rodzinę, opiekując się innymi, budując domy albo wspaniałą atmosferę wewnątrz nich.
Podstawą tworzenia wszelakiego jest wrażliwość. A w Bieszczadach żyją i przyjeżdżają tutaj właśnie wrażliwcy, których dotykają dodatkowo skrzydła bieszczadzkich aniołów. A wtedy wpadają jak śliwka w kompot. Czy chcą czy nie, przyroda wszystkich otaczająca natchnie ich wcześniej czy później. Nawet tych najbardziej opornych, twardo stąpających po ziemi empirystów.
Bieszczadzka brama, przez którą wjeżdżasz do krainy bieszczadzkich aniołów to magnetyczna bramka, która niczym na lotnisku przepuszcza tylko niektórych wybrańców. Selekcja naturalna odbywa się już w maleńkim mieszkanku małego miasta czy w M3 blokowiska na Ursynowie, gdy rodzi się w kimś refleksja wyjazdu w Bieszczady. Bo dlaczego w Twojej właśnie głowie zrodziła się taka myśl? Nie wystarczy być zwykłym turystą, aby doświadczyć prawdziwego życia w górach i zostać dotkniętym skrzydłem tutejszych aniołów. Czym jest dla mnie termin „zwyczajny turysta”? Nie obrażając niczyich uczuć ani ambicji, myślę tu o człowieku z konkretnym planem wg wzoru (X+Y) x S/ C = SAT co w wolnym tłumaczeniu oznacza: odwiedzić X miejsc, zaliczyć Y szczytów, wykonać S zdjęć a wszystko to zrobić w określonym z góry czasie (C) co daje gwarantowaną satysfakcję (SAT). Są ludzie bez planu, którzy odpuszczają i niekiedy widzą więcej, ale nie każdy też ma taką potrzebę głębszego zanurzenia się w anielskim bycie. Ci jednak, którzy doświadczyli czaru i magii krainy Biesa i Czada, będą już na zawsze pięknie straceni. Bieszczady wciągają. Przyjeżdżają tu Ci, którzy pragną oddalić się od komercji, do której przywykli, do plastikowych straganów, powszechnej cepeliady. Ci, którzy marzą o spokoju i wyciszeniu w towarzystwie pięknych krajobrazów.

Z jednej strony mamy wrażliwców, których Bieszczady przyciągają, a z drugiej mamy tych, którzy noszą w sobie fragmenty poezji i wrażliwości, o które by się nigdy nie podejrzewali. I ta dzika, szalona przestrzeń z pogmatwaną, krwawą historią w tle i dzisiejszym spokojem oraz nieujarzmioną i nieuczesaną „dziwocziną” (jak dziką przyrodę nazywają Słowacy) uwalniają prawdziwe Ja każdego, kto tylko się odrobinę otworzy.
Wystarczy wejść na Bukowe Berdo, dojść do Źródeł Sanu po szeleszczących, jesiennych liściach albo usiąść pod kwitnącym drzewem w nieistniejącej bojkowskiej wsi i choć na chwilę odpuścić, przestać myśleć o świecie na zewnątrz, a wtedy jest szansa, że w uwolnionym stanie umysłu, przyjdzie natchnienie. Odwiedzi Cię anioł zaglądający przez Twoje ramię z bukowej gałęzi…. Dzięki niemu może nie od razu zmienisz swoje życie, ale zostanie zasiane w Tobie bukowe ziarenko prawdy, które powoli, subtelnie będzie w Tobie rozkwitać, gdziekolwiek się znajdziesz. Zmiany nastąpią powoli. Być może ich nie zauważysz. Ale zarejestruje je z pewnością Twoja rodzina, przyjaciele, znajomi z pracy. Objawy choroby bieszczadzkiej są dość łatwo rozpoznawalne. Do głównych należą w pierwszej fazie roztargnienie, potem hipnotyzująca zaduma nad światem przechodzącą miejscami w stany nieuleczalnej melancholii. W odpowiednim momencie zauważona może być przekuta z sukcesem na artystyczne działania: fotografię, malowanie, urządzanie wnętrz czy inne aktywności, w których czujesz się najlepiej. W najgorszym razie może przerodzić się w depresję wspomaganą środkami spirytusowymi. Tego etapu nie polecam, bo przejście na niebieskie połoniny może nastąpić zbyt wcześnie. I choć stanie się to w towarzystwie bieszczadzkich aniołów, warto je poznać na zielonych a nie niebieskich łąkach. Inne pozytywne objawy, których nie można przeoczyć, to rozwijająca się empatia do otaczającego świata. Z niej często rodzą się decyzje przejścia na wegetarianizm czy coraz bardziej świadome żywienie. Ponadto zmiana rytmu życia – ewidentne zwolnienie. W moim przypadku było to rozpoczęcie życia zgodnie z rytmami przyrody.
Mam świadomość, że jestem częścią natury, wszechświata, kosmosu. Czuję mocniej, więcej i lepiej. Jestem bliżej matki Gai. Ponownie po latach nie jem mięsa. Moja empatia do roślin, zwierząt jest większa, niż kiedykolwiek wcześniej. Relacje z nimi coraz łatwiejsze a tym samym i z ludźmi od razu prostsze. Przeżycia duchowe z tym związane są tak mocne a sygnały, które daje mi przyroda są tak wyraźne, że nie czuję się zagubiona.
To już nie jest slogan, kiedy mówię, że jestem gościem w Bieszczadach. Gospodarzami Puszczy Karpackiej są rośliny i zwierzęta, które istnieją tutaj od wieków. Co prawda sama się tutaj wprosiłam, ale mam nadzieję, że leśne elfy mi to wybaczą, że nie zakłócam zanadto ich prywatności.

Od lat żyję od wschodu do zachodu słońca, od wiosny do zimy. Na spotkania często umawiam się po zmierzchu wprowadzając często w stan konsternacji wielu urzędników czy telefonicznych ankieterów i sprzedawców. Czy konsultant sprzedający internet, zamknięty w oszklonym boksie warszawskiego call center, wykonujący danego dnia 1235 połączenie z abonentem we wsi Dwernik, w Bieszczadach ma szansę wiedzieć, czym jest czas po zmierzchu? Przecież nie da się go precyzyjnie zdefiniować a jego praca ma wyraźny początek i koniec, dokładny czas na przerwę mierzony w minutach. Przychodzi tutaj o 8 rano a punktualnie o 16:00 opuszcza swój boks. Dokładnie o godzinie 12:30 ma oddzwonić do klienta. Zapomniał już, że na lekcji geografii w podstawówce uczył się o astronomicznym dniu, zmierzchu i nocy. Ale może już podczas tej rozmowy, na łączach telefonicznych Warszawa – Bieszczady, anioł Ziemianina dotknie tegoż konsultanta swym zielonym piórkiem, postuka po wyszkolonej głowie wypełnionej liczbami, gotowymi formułkami i statystykami i wypełni ją na chwilę pustką, w której będzie miejsce na nowe: nowe myślenie, nowy czas. Nie życzę mu od razu całkowitej amnezji i tego, że po wyjściu z pracy, następnego dnia przyniesie szefowi wypowiedzenie, ale może zastanowi się choć na chwilę nad rzeczami ważnymi i mniej ważnymi w swoim życiu. To może być budujące.
Inne cechy bieszczadzkiej choroby to właśnie odsiewanie plew od ziaren. Ważna czynność w życiu każdego człowieka. Wartościujemy swoje życie. Do śmietnika wyrzucamy rzeczy, czynności nie ważne, a skupiamy się na tym, co dla nas w danej chwili najwartościowsze. Rozwój duchowy, przyjaźnie, rodzina, podróże – każdy ma inną drogę, ale tutaj ją łatwiej znaleźć. Skupiamy się na ważnych i wartościowych relacjach i pielęgnujemy je jak Mały Książę swoją różę.
Pozostałe objawy bieszczadzkiej fascynacji związane są z klasycznym uzależnieniem – chce się więcej, mocniej i wyżej. Bo potem się już tylko nieustannie tutaj wraca. Muzy zaś mieszkają wszędzie: w starych bukach, pod kamieniami w rzece, w porannym wietrze, jesiennych liściach, w zniszczonych twarzach smolarzy. Wystarczy słuchać oczami duszy. Obserwując moich sąsiadów i przyjaciół, zauważam, że wcześniej czy później zaczynają tworzyć: fotografować, malować ikony, szyć, pisać czy choćby pięknie opowiadać o tutejszym życiu stawiając siebie w roli gawędziarzy. Natchnieni pięknem krajobrazów wokół, surowością klimatu bieszczadzkiego, zmiennością pór roku, budzi się niemal w każdym artysta.

Dlaczego mechanizm natchnionych Bieszczadem tak skutecznie działa? Odpowiedź wydaje się być bardzo prosta. Tutaj jesteśmy u źródła wszechrzeczy, w epicentrum dzikiej przyrody. Dawno temu my ludzie zrobiliśmy sobie wielką krzywdę. Zaczęliśmy bez umiaru karczować lasy, puszcze, równać wszystko z ziemią. W to miejsce zaczęliśmy stawiać miasta, wylewać na nie miliony ton betonu, asfaltu a na tym układać z cegły domy coraz wyższe, gnące się coraz bardziej do nieba….Ale i tak koniec końców, to w górach i na dzikich łąkach czujemy się bliżej nieba, a nie na 35 piętrze Pałacu Kultury. W mieście stajemy się sobie nawzajem obcy, anonimowi, na wsi żyjemy ze zwierzętami i Z oraz Wśród ludzi.
Im bardziej oddalamy się od Gai, od prastarej matki Ziemi, tym bardziej oddalamy się od prawdziwych samych siebie. Gdy wracamy na łono natury, najpierw wielu z nas odczuwa dyskomfort i lęk przed nieznanym. Bo tutaj każdy zostaje obnażony, obrany niczym cebula z poszczególnych warstw sztuczności: oczekiwań innych ludzi wobec nas, przyzwyczajeń i nawyków, schematów myślenia, których nas nauczono w szkole, w pracy. Potem jednak odkrywamy prawdziwych siebie i w coraz większym poszanowaniu otaczającej nas przyrody, stajemy się coraz bardziej nadzy, harmonijni ze światem i z samym sobą oraz zwyczajnie wolni , tym samym szczęśliwsi, ale to długi proces.
Od kilku lat widzę, jak dla wielu trudnym jest nic nie robienie, nie planowanie a jeszcze trudniejszym przebywanie w ciszy, a publiczne przebywanie w ciszy to dla wielu największa konsternacja, którą natychmiast należy przerwać. Dlaczego? Tak naprawdę to nie cisza jest krępująca, ale prawdziwe emocje, uczucia, które wtedy napływają. One są prawdziwe, niekontrolowane i wielu się ich boi, bo obnażone, prawdziwe ja może niejednego zaskoczyć i nie zawsze jesteśmy gotowi na jego poznanie. Można się nieźle przestraszyć dzikiego, nie oswojonego Ja, które ma inne plany i zgoła odmienne spojrzenie na nasze dotychczasowe życie. Ma też często niekonwencjonalne pomysły i atawistyczne wręcz odruchy, które zawstydzają. Ja zachęcam do spotkania z samym sobą w ciszy lasu, łąki, w bezkresach puszczy karpackiej czy nawet na małej przestrzeni parkowej miasta.
Nie dajmy się zwariować z tym uczesanym krajobrazem, który stworzyliśmy w miastach. Bo najpierw zniszczyliśmy naturalną, dziką przyrodę, a w jej miejscu zbudowaliśmy ciasne, betonowe przestrzenie, aby wkrótce potem w kilku miejsca położyć zgrabnie trawniki z rolek, posadzić na nich zmodyfikowane, wyhodowane w szklarniach rośliny, powołać do życia zawód architekta krajobrazu (wybaczcie moi przyjaciele architekci, to nie osobista uwaga), który będzie projektował kolejne centymetry kwadratowe uczesanej, geometrycznej przestrzeni parkowej w nagiej, betonowej dżungli. Czyż to nie paradoks? Zniszczyliśmy i zgładziliśmy przyrodę, aby w jej miejscu stwarzać nową, nieudaną jej replikę, na którą można jedynie patrzeć.? Dla mnie to prawdziwy dotyk nagiej ziemi, objęcie i przytulenie drzewa rozwija w nas autentyzm i prawdę o sobie i swoich emocjach. Pozwala zajrzeć głębiej w siebie. Nie wystarczy patrzeć z daleka na wypielęgnowany i uczesany ręką człowieka trawnik, aby poczuć, że żyje się naprawdę. To tylko kolejna sztuczka w teatrze życia. Świat wokół nas trzeba poczuć wszystkimi zmysłami. Wtedy stajemy się pełni. Nie zawsze też trzeba wydawać tysiące złotych na terapeutę. Zamiast kozetki Freuda proponuję dywan zielonej trawy na przedmieściach a jeszcze lepiej środek dzikiego lasu. Ostrzegam jednak, że aby ujrzeć siebie prawdziwego, tego dzikiego człowieka – z początku może się wydawać, że szaleńca – trzeba się uzbroić w cierpliwość. To proces trwający często tak długo, jak terapia u psychologa. Niestety nigdzie ani w gabinecie lekarskim, ani w dziupli stuletniego drzewa nie znajdziemy recepty na szczęście i odpowiedzi na nurtujące nas pytania tak od razu. Trzeba dać „czasowi czas”.

Kilka tygodni temu będąc na chwilę w Warszawie, stałam wieczorem przy metrze na Bielanach. Zaczytana w lekturze książki, nawet nie zauważyłam, że zdjęłam buty a moje nagie stopy poruszały się rytmicznie po dywanie trawy. Chwila przyjemności, której w Bieszczadach doświadczam codziennie w naturalnej, skondensowanej i zwyczajnej formie. Po kilkunastu minutach poczułam, że czyjś wzrok mnie świdruje. Mierząc się z tym dyskomfortem spojrzałam przed siebie.
Obok wejścia do metra, naprzeciw mnie stał mężczyzna w uniformie straży miejskiej w postawie mówiącej „no, zaraz się policzymy”. Obie ręce miał splecione na przegubach napiętych ramion a sztucznie wyprostowana sylwetka nadawała mu wygląd surowego belfra. Jego spojrzenie powędrowało znacząco na moje stopy a chwilę później skierował je na moją przyjemnie rozluźnioną twarz. Po błyskawicznym zderzeniu spojrzeń, mój błogostan zniknął w okamgnieniu a w jego miejsce zagościło poczucie winy. A czy w ogóle powinnam je mieć?
Po chwili konsternacji i jak się okazało tłumu gapiów wokół mnie, usłyszałam uwagę z wyraźną naganą w głosie:
– Panienko (poczułam się jak bohaterka XIX wiecznych romansów), proszę nie deptać trawników!
Ależ jasne – pomyślałam. Przecież trawniki nie są po to, żeby po nich chodzić. Jest ich tak mało, że służą temu abyśmy je podziwiali, zachwycali się ich zaprojektowaną wcześniej starannością. W dodatku coraz rzadziej mogą na nie wchodzić nawet psy. Z przykrością i wszechogarniającym mnie smutkiem założyłam buty i całe me ciężkie jestestwo przesunęłam na betonowy chodnik. Tam wolno mi było przebywać. Poczułam się jak trzymany na smyczy zbity pies ze wzrokiem baseta, któremu nie pozwolono obsikać ulubionego drzewka a tam przecież inne psiaki chwilę wcześniej pozostawiły swoje zapachy.
Natychmiast po powrocie do bieszczadzkiego domu, zrobiłam dwie rzeczy. W języku psów – obsikałam swój teren. Jak tylko w nocy wysiadłam z samochodu, natychmiast położyłam się na trawie i z radością wypełniającą mnie po brzegi, wypatrywałam gwiazd. Mało brakowało, abym zaczęła się po niej tarzać jak moje psy.
Chwilę później, po przywitaniu się z gośćmi, siedzącymi przy ognisku, chwyciłam Pavla za rękę i pobiegliśmy na dół, do Sanu. Koniecznie musiałam się w nim zanurzyć. Jakbym chciała zmyć z siebie resztki kurzu miasta, w którym przed chwilą jeszcze byłam i poczuć się znów częścią tej dzikiej i nie zepsutej przez człowieka natury.
Kilka dni później byliśmy na Tarnicy. Gdy na szczycie zdjęłam buty, odruchowo zaczęłam zbiegać do Wołosatego boso i w tym bosym stanie umysłu i stóp pozostałam do końca. To, co dla mnie było naturalne – chodzenie bez butów, dla innych wydawało się być dziwactwem albo co najmniej efektem kiepskich butów.
– O, to jakaś pokuta – powiedziała jedna z Pań
– Nie, skądże – odpowiedziałam i dodałam. – Pokutą jest dla mnie chodzenie w butach, a to jest prawdziwa przyjemność.
– Chyba niewygodne buty miała Pani? – zapytała inna.
– Nie, bardzo wygodne, ale jeszcze wygodniej jest chodzić boso
– Patrz Heniek! Widzisz to, co ja? Krzyknął mężczyzna do swego towarzysza, gdy przebiegałam obok nich rześkim krokiem skacząc na palcach. Najpierw młoda para w strojach ślubnych, teraz ta fakirka biegnąca boso. Ciekawe co nas dzisiaj jeszcze spotka na szlaku?

Właśnie. Ciekawe co nas wszystkich spotka na szlaku, dzisiaj, jutro, pojutrze? Oby na początek spotkało nas zaskoczenie, bo ono jest źródłem przebudzenia i ewentualnej zmiany w nas. Niech to będzie kobieta, która jesienią zbiega boso ze szlaku, bezdomny, który prosi nas o pomoc, szaleniec na ulicy, przy którym czujemy się zawstydzeni, pierwszy wiosenny kwiat, który zauważymy z okien naszego biura. Cokolwiek, co tylko nas zaskoczy i przebudzi.

Każdy z nas ma wdrukowane w umysł schematy myślenia i zachowania charakterystyczne dla danej społeczności, w której żyje, szerokości geograficznej, wychowania i bagażu przeszłości, który dźwiga. To niekiedy przeszkadza w poznawaniu siebie prawdziwego.

Zanim pozwolimy na to, aby obudzić w sobie Dzikiego Człowieka – prastarą, instynktowną mądrość, która tak naprawdę wie o nas wszystko, miotamy się w ciele pogubionego, ucywilizowanego człowieka. A przecież każdy z nas nosi w sobie Prawdziwego Mędrca, doświadczonego, szlachetnego, wrażliwego, pełnego miłości Człowieka przez duże C.
Moja droga przebudzenia trwa nadal. To długi i piękny proces nauki świata przyrody i mnie samej w nim pogrążonej. Jednym z jego etapów jest zmiana postrzegania. Gdy ja sama przechodziłam miejsko – wiejską metamorfozę, w początkowym jej stadium były: podświadomy lęk przed zmianami i utratą złudnego bezpieczeństwa, strach przed nieznanymi dźwiękami przyrody, lęk przed nocą, który przeszedł w stan spokojnej nią fascynacji. W mieście pozornie wszystko było stałe i przewidywalne, a tak naprawdę było to życie w chaosie i niestabilności. Mieszkanie, na które pracowało się latami należące do banku, pensja wpływająca regularnie co miesiąc z tytułu pracy, którą tak naprawdę w każdej chwili można było utracić, jeśli ktoś nowy uznałby, że jestem jednostką nieużyteczną, nieefektywną (ulubione słowo korporacji), nieelastyczną (jeśli z dnia na dzień nie potrafiłabym przeprowadzić się do nowego miasta) lub choćby za drogą w utrzymaniu. Dość złudne poczucie stabilności.
Poczucie bezpieczeństwa w mieście – również niewielkie. Było kilka włamań do samochodu w ciągu czterech lat, próba kradzieży auta spod renomowanego warsztatu samochodowego, napad w tramwaju, strach przed samotnymi powrotami do domu. Ileż razy słuchałam własnego przyspieszonego rytmu serca za każdym razem gdy nocą samotnie wracałam z krakowskiego rynku do domu a za mną pijanym turystom, testosteron uderzał do głów mocniej, niż memu psu w okresie dojrzewania.
Często od swoich bieszczadzkich gości słyszę pytania:
Nie bałaś się i nie boisz nadal sama chodzić po górach zwłaszcza w nocy? Przecież to jest niebezpieczne. Wilki, niedźwiedzie!. Może Ci się coś stać? No właśnie…. Dzisiaj odpowiadam: to w mieście mam mnóstwo powodów aby się bać, a tutaj (jeśli wiem, jak się zachować) nic złego nie może mnie spotkać a przynajmniej prawdopodobieństwo zagrożenia ze strony dzikich zwierząt jest znikome. Ale początkowo moje myślenie było takie same, jak pytających mnie gości. W mój umysł wdrukowany był schemat myślenia „bój się, wokół czyha zagrożenie”. Szczerze mówiąc to boimy się samych siebie a nie świata na zewnątrz, nie dzikich zwierząt, ale emocji, które w nas wywołują. To myślenie zrodziło się tak naprawdę w mieście, w cywilizacji. Owszem – ten pierwszy dziki człowiek miał wiele powodów aby się bać przyrody ożywionej wokół, gdy z dzidą polował na pożywienie.

My jednak przeszliśmy ten etap i mając dzisiejszą wiedzę o świecie, możemy znów naturalnie i mądrze, powrócić na łono natury. A tak naprawdę to „człowiek jest człowiekowi wilkiem” a nie dzikie zwierzęta, które przed nami uciekają. Ten biedny wilk nie zasłużył na bycie bohaterem tegoż przysłowia. W dodatku „strach ma wielkie oczy”. Boimy się tego co nie znane i nie nazwane. Jeśli poznamy obiekt strachu, niemal od razu oswoimy swoje lęki. Na tym opiera się wiele terapii behawioralnych walczących z lękami i obsesjami: na oswojeniu nieznanego.
Ja robiłam dokładnie to samo. Gdy jako turystka, samotnie nocą wdrapywałam się na Otryt, bałam się niemalże wszystkiego. Dobitne pohukiwania sowy wprawiały mnie w stan osłupienia. Płacz małych dzieci przeradzający się w pisk doprowadzał mnie na skraj załamania nerwowego dopóki nie poznałam, że są to młode liski, który towarzyszą mojej wędrówce. Charczące szczekanie dobiegające z oddali to nie sfora zdziczałych psów, ale młode koziołki nawołujące się nawzajem. Ryczące byki jeleni we wrześniu to oczywiście nie niedźwiedzie, jak po dziś dzień sądzi wielu odwiedzających Bieszczady podczas rykowisk. Na marginesie dodam, że Tarzański Park Narodowy po stronie słowackiej i polskiej, podczas rykowisk odbiera dziennie kilka telefonów, które brzmią mniej więcej tak
– Dzień dobry, chciałbym zgłosić zagrożenie.
– Jakie zagrożenie?
– Niedźwiedzie zbliżają się do zabudowań ludzkich. Jest ich coraz więcej.
– A jakie dźwięki wydają, proszę je opisać?
– No jak to jakie, ryczą, bardzo głośno ryczą….
Po wyjaśnieniu, że to byki jeleni rywalizują teraz o względy samic i nie należy się tym faktem niepokoić a jelenie niebezpieczne dla człowieka nie są, wszyscy się uspokajają.
Mnie samej osiąganie naturalnego spokoju zajęło chwilę. Musiałam odrobić na nowo lekcje biologii i geografii w plenerze. Ostatnim stadium oswajania lęków było poznanie leśnej strzygi, która śmiała się w nocy tak ochryple i przerażająco, że byłam na granicy zawału serca dopóki nie dowiedziałam się, że jest to jedna z odmian sów w dodatku samica w okresie godowym.
Teraz w miejsce lęku, pojawiło się uczucie zachwytu nad bogactwem przyrody wokół mnie a kiedy dane jest mi obcować z nią głębiej i mocniej, niż na to zasłużyłam, dziękuję Gai za to, że tak można i że to ja dostąpiłam tego zaszczytu. Spotkało mnie to wyróżnienie wielokrotnie.
Raz, gdy dziki lis (oczywiście na wpół oswojony) nie dokarmiany przeze nas wędrował przy mojej nodze w taki sposób i tak długo, jak tego chciałam. Aby nie być gołosłowną, powiem tylko, że mamy nakręcony film to ilustrujący, który wkróte zaprezentujemy. Drugim razem metodę M. Robersta zaklinania zwierząt zastosowałam na dziko pasących się młodych łaniach. Wyobraźcie sobie, jakie ogarnęło nas wzruszenie i podniosłość chwili, gdy stado łan podążyło za nami, bo właśnie tego pragnęliśmy. Nastąpiło między nami magiczne połączenie. Tej chwili nie zapomnę nigdy. To są dary lasu, w którym żyję. A sfora wilków, która mnie odprowadzała podczas samotnego, nocnego spaceru z Chmiela – to było przeżycie! Ale o nich i mojej fascynacji wilkami opowiem innych razem.

Metamorfozę czas zacząć. Oswajać w sobie Dzikiego Człowieka, przytulić się do matki ziemi, krytycznie popatrzeć na cywilizację, której jesteśmy twórcami zatrzymać się i być może zawrócić. A przynajmniej obudzić świadomość.
Dla mnie samej odkrywcze jest to, że Ja Miejska już nie istnieję. Miasto nie jest w stanie dać mi nic czego bym potrzebowała.
Napompowana jak balon zrealizowanymi ambicjami, materialnym stylem życia, zabawą, rozrywką i kulturą, w odpowiednim czasie mogłam otworzyć się na nowe, wiejskie doznania.
Dzisiaj symbioza z przyrodą jest dla mnie ważna. Nabyłam od niej naturalność i „dzikość”, które stanowią teraz część mnie. A będąc na chwilę w mieście, poczułam, jakby ono mi odebrało tę atawistyczną część. Inaczej mówiąc w otaczającym mnie surowym krajobrazie przegląda się moje prawdziwe, „nie skłamane”, naiwno – dziecięce Ja. I szczerze mówiąc bardzo je lubię. Zaś miasto we mnie jest już przeszłością, bez wątpienia: ciekawą, ambitną, miłą, ale to już minęło. I choć jako kobieta spełniona zawodowo wiele mu zawdzięczam, wolałabym tam nie wracać. Mając lat 19 Warszawa wchłonęła mnie wraz z moim epikurejskim, radosnym podejściem do życia. Wessała mnie w swój komercyjny i konsumpcyjny styl, bo na zewnątrz była atrakcyjnie, kolorowo i pachnąco opakowana. Nęciła więc młodą dziewczynę jaką byłam aż uwiodła całkowicie. Dekadę później namiętność słabła a atrakcyjnych rzeczy było w niej coraz mniej. Z warszawskiego metra przesiadłam się wkrótce do krakowskiej dorożki aby w jej rytmie otworzyć się na nowe, twórcze pasje: malowanie, odnawianie mebli, robienie biżuterii. Schemat: nauka, praca, rodzina, kredyt, raz w roku urlop został zrealizowany. Nasycona tym wszystkim mogłam otworzyć się na nowe wyzwania i naturalnym procesem była wieś.
Kierunek jest tylko jeden. Z miasta na wieś. Ucieczka od cywilizacji na łono natury. Przeniesienie się ze sztuczności do autentyczności. Od piekła do raju. Tak przynajmniej było ze mną. Również z moim kotem, który przed laty przeprowadził się z miasta na wieś i nagle poczuł nowy sens istnienia, prawdziwy zew natury. Nadrabiał wieloletnie zaległości w polowaniu i był aktywniejszy oraz szczęśliwszy, niż kiedykolwiek. Gdyby na tym etapie miał wrócić do miasta, prawdopodobnie nigdy by się tam na nowo nie zaadoptował. Nie z dotychczasowym bagażem doświadczeń. Ze mną jest podobnie. Pragnę coraz mniej cywilizacji, coraz więcej przestrzeni, „dziwoczyny” niczym moje psy. Gdy idę z nimi na spacer, im bardziej wędrujemy w miejsca odległe, nieznane, dzikie tym bardziej budzą się w nich atawistyczne odruchy: dzikość, anarchia i poczucie wolności.

Zaś co do pozostałych atrakcji przynależnych homo sapiens, no cóż, nie mam z nimi problemu. Dzisiaj intelektualnej karmy dostarczają mi książki, które dzięki nowej technologii (korzystam, nie przeczę), docierają do mnie nawet w jedną dobę. Ciekawi artyści i wydarzenia, które przynoszą, sami odwiedzają nasz dom. Ja wiejska czuję się wolna, pogodzona ze sobą i szczęśliwa.
Łatwiej zbliżyć się do Boga i ludzi w karpackiej puszczy, niż betonowej dżungli, gdzie spotkania z przyjacielem muszą być wpisane w szczelnie wypełniony terminarz a ich miejscem jest częściej zadymiony pub (przepraszam ze względu na zakaz palenia puby nie są już zadymione a jedynie pachnące inaczej), niż park czy łąka. Bogów zaś odwiedza się w sterylnie przygotowanych do tego, coraz bardziej futurystycznych kościołach.
A zieleni wokół coraz mniej. Miałam kiedyś straszny sen. W tym śnie, ceny mieszkań w miastach uzależnione były od ilości zieleni widocznej za oknem. W każdym mieście był powołany specjalny sztab ludzi, który systematycznie liczył ilość drzew, krzewów a nawet źdźbła trawy i ilość gałęzi i liści na drzewach. Na tej podstawie powstawał algorytm, który ilustrował atrakcyjność danego miejsca. Dziesięć drzew i 1000 liści na drzewach – apartamentowce – ceny indywidualne, tylko dla zamożnych. Oczywiście kupujące te mieszkania są tak zapracowani, że i tak nie mają okazji spoglądać z okien swego apartamentowca na nie. Dwa drzewa i 100 liści na drzewach – poziom średni, cena 1000 zł. Za m kw. Jeden krzew jarzębiny i 30 ździebeł trawy – poziom niski, cena 500 zł za m.kw. itd.
Moim celem nie jest wizja zniszczenia miast a w ich miejsce postawienie na nowo wiejskich siedlisk, choć byłaby to piękna utopia ale przecież nic by nie zmieniła. Chciałabym abyśmy wszyscy mogli się przebudzić i zobaczyć, poczuć i usłyszeć, że tak naprawdę żyjemy dzięki Przyrodzie i jesteśmy ściśle z nią związani. Pierwsze kroki stawiamy na ziemi a po śmierci do niej wracamy. Naszymi ciałami karmią się mikroorganizmy, którym za życia z reguły nie poświęcamy zbyt wielkiej uwagi i to one koniec końców są górą. Chciałabym aby każdy zobaczył, że niszczenie, deptanie i bezrozumne eksploatowanie puszczy, wód i przestworzy to tylko krótkowzroczna droga do zguby.
A my ludzie musimy sami na siebie zakładać ograniczenia i czuwać z batem w postaci Parków Narodowych, Krajobrazowych i innych, dzięki którym przynajmniej częściowo ograniczymy swoje apetyty na posiadanie więcej i więcej…..Bo w przypadku człowieka posiadanie kolejnego skrawka lasu, czy łąki łączy się potencjalnie z ich zniszczeniem.

Obawiam się, że dzisiejszy Prawdziwy, Dziki człowiek umarł, tylko nie miał odwagi, żeby zesztywnieć (strawestowałam fragment ks. Robert Wilson „Ulica Marzycieli”.)
Jako wieczna optymistka stwierdzam jednak, że zawsze jest dla nas nadzieja. Wracajmy do puszczy przebudzeni w umysłach Dzikich Mędrców.

A z książek dzisiaj polecam tematycznie „Sagę Puszczy Białowieskiej” Simony Kossak a żeby dopełnić całości jej biografię napisaną przez A. Kamińską.

Udostępnij artykuł na:

Poprzedni wpis
„U nas w Bieszczadach to żmije bardziej potrzebne, niż turyści”
Następny wpis
Ekspedycja do nieba