Musiałam odjechać ponad 500 km od obecnego domu aby zmierzyć się z moją malutką historią i miejscami dzieciństwa. Część z nich można zamknąć w pewnym domu, który choć jeszcze istnieje, to tak jakby go już nie było.
Tak,….. stałam się sentymentalna. Przyznaję i daję sobie do tego prawo…. Częściej, niż zwykle zastanawiam się nad przemijaniem czasu i dotykam tego kruchego tematu regularnie w każdy listopad kolejnego roku. Sięgam pamięcią wstecz, analizuję, gdybam, oglądam się za siebie i o zgrozo podsumowuję. Tym razem aby nie wpaść w nadmierny patos lub melancholię, swą opowieść o przemijaniu, pozwolę sobie zilustrować przede wszystkim kilkoma fotografiami. To krótka, intymna wędrówka po przeszłości, po konkretnym miejscu, które kurczy się, niszczeje i zanika odwrotnie proporcjonalnie do moich wspomnień o nim.
W tej kilkunastominutowej podróży, niekiedy sama dla siebie stawałam się duchem….. o czym nie omieszkał mi przypomnieć flesz mego aparatu komórkowego (chwała nowym wynalazkom!), który akurat miałam ze sobą.
Swój przekaz wzmocnię nieco dygresją naukową P. Loftus, która w swych badaniach nad pamięcią, twierdziła, że nie istnieje tak naprawdę nic takiego, jak pamięć. W zasadzie jej badania dowiodły, iż możemy jedynie mówić o fałszywym wspomnieniu opierającym się na pamięci generatywnej. To wspomnienie jest niczym in innym jak subiektywnym postrzeganiem danej sytuacji czy osoby – widzeniem zgodnym z aktualnym stanem emocjonalnym. W dodatku jeśli więcej osób wokół nas opisuje pewne historyczne wydarzenie, o którym obiektywnie nie powinniśmy mieć bladego pojęcia, to po krótkim czasu jesteśmy w 100% przekonani, że też braliśmy w nim udział. Np. pewna bliska mi osoba twierdziła, że brała udział w ślubie i weselu swoich rodziców (zaznaczam, że nie była nawet poczęta) i ponoć świetnie się bawiła. Ja sama mam na swoim koncie również wiele podobnych historii z dzieciństwa i późniejszych. Wspomnę chociażby swą traumę żywieniową związaną z zupą szczawiową. Moje wspomnienie „brzmi” złowieszczo: jako dziecko byłam zmuszana do chodzenia na łąkę i regularnego zrywania tego zielonego paskudztwa a potem siadając w kuchni babci przy drewnianym stole: czekałam, czekałam i czekałam aż zupa z pływającym w niej jajkiem w jakiś sposób zdematerializuję się, ale niekoniecznie w moim brzuchu….Mój mózg twierdził przez wiele lat, że ta udręka powtarzała się wielokrotnie. Moi rodzice pamiętają zupełnie inną historię, a ja sama zweryfikowałam je obie po latach, gdy w akademickiej stołówce otrzymałam zieloną zupę dnia, w której me kubki smakowe nurzały się długo w rozkoszy. Jakież było moje zdziwienie, gdy dowiedziałam się, jak się domyślacie, że była to wspomniana szczawiowa – obiekt moich frustracji z dzieciństwa…Cóż za dysonans poznawczy :-)…
Aby już nie było tak wesoło, przejdę do kolejnego pokoju pochylając się nad definicją postrzegania – czym ono jest?……obecne, minione…..przykurzone, stłumione, nieco odrapane, pokryte rdzą i wieloma warstwami wspomnień….
W mojej pajęczynie było trochę tak jak u Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej…….a może jak u Prousta….?
Tak oto wygląda historia czy też jej fragmenty….
A tak…. moja pamięć o niej, ciągle żywa, choć z odrobiną patyny, bez pajęczyn, rdzy i korników …
W sentymentalnym i wspomnieniowym stanie umysłu, życzę wszystkim dobrej pamięci…..z najpiękniejszymi wspomnieniami za sobą i jeszcze wspanialszymi marzeniami przed….
Edzia