W krainie kwitnącej tarniny

Tekst
Blog|Eko zycie|Filozfia wiejskiej gospodyni domowej|Terapeutka Gaja|Witarianizm

Jabłoń, grusza, śliwa, wiśnia, dereń, czeremcha, jaśmin,czarny bez, dzika róża i wiele innych kwiatów otaczają mnie co roku jedynie przez chwilę. Na ulotne mgnienie oka cieszą moje zmysły, napawają nieustająco zdumieniem, zachwycają paletą barw i dają wielką radość rodzenia się na nowo. Wraz z nadejściem wiosny, promienieje wszystko: ludzie, których spotykam, zwierzęta, rośliny. Nawet kamienie przyprószone opadającymi na wietrze płatkami kwitnących jabłoni wydają się cieszyć tym nowym, przelotnym stanem.
Wiosenne uniesienie to nie tylko uczta dla oczu, ale i wspaniały, aromatyczny spektakl zapachów otwierający drzwi do krainy łagodności, przypominający mi niejednokrotnie film „
Jaśminum” J.J. Kolskiego. Wiosenne kwitnienie to nie tylko radość, ale i niewinność oraz delikatność wszystkiego, co nas otacza. Trwa tak
krótko, a z roku na rok coraz krócej, że za każdym razem boję się, że jeśli opuszczę choć na chwilę Bieszczady, ominie mnie ten zaczarowany spektakl. A więc zostaję tutaj i trwam.
Choć wspaniale byłoby również wędrować za wiosną po różnych szerokościach geograficznych i przez cały rok żyć w tym jednym kwitnącym stanie umysłu. Pozostanę jednak w zachwycającej zmienności naszych polskich, poczciwych czterech pór roku (póki są jeszcze cztery).


Właśnie teraz Bieszczady pokrył biały, drobny puch na szczęście nie śniegu, ale drobnych, zachwycających kwiatów wyrastających na ciernistych, silnych gałęziach.

Stare, opuszczone wsie na Krywem i Tworylnem, łąki otaczające mój dom usłane są regularnymi ścieżkami tarniny. Prunus spinosa niekiedy zwana jest ciarką, tarnówką i czarnym cierniem. Śliwę tarninę często spotykało się przy starych, wiejskich chatach obok owoców czarnego bzu i dzikiej róży. Nadal tak jest. „W medycynie ludowej używano jej do leczenia przeziębień. Z kwiatów przygotowywano odtruwającą herbatę, z płatków wykonywano konfitury, sokiem otrzymanym z niedojrzałych owoców leczono biegunki, a w korze dostrzeżono działanie zbliżone do działania chininy i leczono nią „febry zimne”. (Wielka księga ziół polskich Teresa Wielgosz, Wyd. Elipsa).
To idealny czas na wzmocnienie odporności. Przez ponad miesiąc na naszym stole królował napój bogów czyli sok z brzozy, inaczej oskoła. Bezwonny płyn,nieco lepki o delikatnym posmaku słodyczy (dzięki zawartym w nim ksylitolu) wzmacnia odporność naszą i naszych gości. A że filtruje nerki, uważa się, że ma właściwości przeciwnowotworowe, pomaga leczyć infekcje, to tylko się cieszyć. Wapń, fosfor, potas, magnez, żelazo, witaminy z grupy B, to tylko niektóre jego składniki.
Niech nie zmylą Was zdjęcia poniżej. Aby pozyskać oskołę, nie trzeba wcale zabijać drzewa (na fotografii znajdują się kawałki kory i drzewo na opał:-), ale faktycznie ranimy je. Jeśli zrobimy to umiejętnie, jedna średniej wielkości i wieku brzoza potrafi podzielić się z nami nawet ok. 5 l. swych soków dziennie. Jak i u człowieka należy jednak pamiętać o zasklepieniu ran po takiej długotrwałej transfuzji. Jeśli ktoś jest zainteresowany szczegółami technicznymi jak, kiedy to robić, piszcie proszę na mój email. Dzisiaj, gdy publikuję ten artykuł i do następnej wiosny, nie zalecam już wykonywania eksperymentów na brzozach. Jeśli w Twoim otoczeniu mają one już pąki albo nawet liście, zostaw soki brzozie aby mogła Cię cieszyć cały rok swoim pięknem.


Brzozy od zawsze miały dla mnie niezwykłą moc energetyczną. Ich oryginalna biała kora wyróżnia się na tle pozostałych, polskich drzew. Zagajniki, w których mieszka paradnie z innymi siostrami, zazwyczaj mają piękną, puszystą trawę, na której chce się wylegiwać bez końca.
Pergaminowe, delikatne listki przez cały rok wydają się być niewinne a ich szelest na wietrze jest bardzo kojący. Herbata z nich przyrządzona ma też uzdrawiającą moc. Teraz soki z moich brzóz transportowane są właśnie do konarów, gałęzi i pąków. Czekam więc w skupieniu na dojrzałe,wczesne liście, które znajdą się w herbacie.
Oczekiwanie to jest jak zwykle bardzo pracowite. Bo właśnie na łące przed domem pojawił się mniszek lekarski. Cóż za różnorodność zastosowań. Kwiaty, korzenie, liście – wszystko jest jadalne i niezwykle zdrowe. Wysuszone i uprażone korzenie mniszka stanowiły często namiastkę kawy. Chcesz oczyścić skórę a może masz ją zbyt suchą i ziemistą, zioło mniszka jest więc do takiej kuracji idealne. Liście nadają się do zup i sałatek.
Na śniadanie polecam koktajl mniszkowo – ogórkowy. Pycha, choć nieco gorzki, ale za to cóż za moc witamin. Oto przepis:

SKŁADNIKI:
Zielony ogórek – 1 szt
Pietruszka zielona – 1 szt
Mniszek lekarski (młode zielone liście) – 1 szklanka
Kefir lub maślanka (nie koniecznie)
Przyprawy ulubione do smaku. Dzieciom można dodać awokado,banan lub słodkie jabłko.
Wszystko zmiksować w Benderze i pić za zdrowie swoje i bliskich.
Spacer po opuszczonej wsi Krywe  pośród łąk pełnych czosnku niedźwiedziego już za nami. Tam spotkaliśmy niemal w jednej chwili łasicę (nie uwierzycie – samica walczyła z naszym psem Berdo), jastrzębia i dwie młode łanie, które przebiegły nam tuż przed nami. Najbardziej zaskoczony był pies, co jak na psa stróżującego jest rzadkością. Nasi goście skłonni byli stwierdzić, że wszystkie te zwierzęta, zwłaszcza łanie pojawiły się tutaj na zamówienie, wezwane przez nas. Choć zdjęcia są kiepskiej jakości, zamieszczam je jako dowód naszych spotkań z bieszczadzką przyrodą.

Nadal kręci mi się w głowie od kwitnącej tarniny wokół mnie a przecież nawet nie pachnie ona, jak inne kwiaty.
A więc co dzisiaj zatriumfuje na naszym stole? To oczywiste.
Będą konfitury z kwiatów tarniny, herbata ze świeżych płatków, napar z liści mniszka a w łazience pojawi się tonik z wody brzozowej z płatkami kwiatów czarnego ciernia.


„Kwiaty zawierają olejek eteryczny, flawonidy, związki cukrowe, sole mineralne. Działają moczopędnie, napotnie, słabo przeczyszczająco, przeciwzapalnie, rozkurczowo, regulują przemianę materii,zwiększają elastyczność ścian naczyń krwionośnych”. Choć każdy w Bieszczadach zna owoc tarniny i stosuje go w przetworach czy napojach mocno relaksujących, niewiele osób pamięta o znaczeniu i mocy kwiatów. Może nie stosowanie ich w kuchni wynika z niezbyt łatwego procesu zbierania i suszenia, kto wie?
Przy okazji budzącej się do życia wiosny, przy moim łóżku znajdują się dwie kontrowersyjne pozycje Oriany Fallaci oraz dla odmiany, lekka i nieco frywolna fabularyzowana opowieść o życiu pewnej malarki. O Fallaci, moim z nią związku opowiem przy okazji innych kulinarnych uniesień.
Tymczasem chciałabym wrócić do filozofii ruchu Slow, do pochwały powolności, która jest w mojej ocenie nieodzownym elementem kontemplowania i pełnej, świadomej obecności w wiosennym czasie. Dzisiaj jeśli z różnych powodów chorujemy na brak czasu, robimy sobie wielką krzywdę. Wcale nie namawiam do nienaturalnego zwolnienia i dorównania do tempa żółwia czy ślimaka, które nie bez przyczyny stały się symbolem ruchu Slow i temu podobnych na całym świecie. Nie musimy wcale stać się mistrzami ZEN ani z dnia na dzień pozostać mnichem buddyjskim, farbowanym szamanem w Jukon, ujeżdżać andaluzyjskie konie na skalistej pustyni, czy zaszyć się w alaskijskiej puszczy żyjąc z zaprzęgiem huskich czy choćby zamieszkać w leśniczówce, w Bieszczadach. Choć oczywiście poszukiwania tego typu są zawsze atrakcyjne i nie odmawiam nikomu do nich prawa. Wręcz zachęcam tych, którzy są na to gotowi. Każdy z nas w innej przestrzeni i czasie zyskuje dystans do swego życia. Ostatnio widziałam np. gorące jeszcze ogłoszenie o treści: „Szukam ziemi, może być z domem, w dzikich Bieszczadach, blisko wilków i niedźwiedzi. Powinny być media: prąd, woda, kanalizacja. Może być dom do remontu. Ale daleko od siedlisk ludzkich..”.
W tym właśnie momencie chętnie wrócę do pochwały powolności i książki Carla Honore (notabene twórcy Slow) pod tym samym tytułem.
Zwolnić nie znaczy zawsze i dla każdego to samo. Nie równa się rzuceniu pracy w mieście i przeprowadzki do całkowitej głuszy. W gruncie rzeczy mieszkanie w Ashramie w Indiach czy pustelni w Bieszczadach jest dla mnie niekiedy pójściem na skróty. To ten sam rodzaj krótkowzroczności, z którą spotykam się od lat systematycznie. Jak choćby Ty Wędrowny Człowieku, którego spotkałam siedem lat temu na lokalnej „belce” (miejscowy sklepik pełniący funkcję kanjpki, „apteki” leczącej najczęstsze schorzenie ludzkości – tj. kaca, konfesjonału, punktu informacyjnego i wreszcie rozgłośni radiowej). Pojawiłeś się tutaj  w entourage”u hipisa XXI w. z nienagannymi manierami całkowitej negacji współczesnych wartości i cywilizacji, nie korzystający z dóbr materialnych i nic nie posiadający, głoszący filozofię Carpe Diem i Nic Nie Miej. Krytykujący wszystkich pospolitych zjadaczy chleba posiadających cokolwiek na własność. Jednak z lenistwa a może chęci oszczędzenia czasu, nie przeszedłeś na własnych nogach 500 km, ale wybrałeś cudze samochody zabierając się na tzw. auto – stop. Z niekłamaną radością skorzystałeś z jałmużny w postaci postawionego Ci piwa i jedzenia a gdy zbliżała się noc, manifestując swą nienawiść do materialnego wyniszczenia ludzkości, z lubością położyłeś się w czystej i ciepłej pościeli w domu swych starych znajomych wybudowanym w ustroju już kapitalistycznym za brudne pieniądze instytucji bankowych. No cóż…
Jednakże cóż to widzę po sobie? Swoim zażartym cynizmem manifestuję właśnie zaciekłą nienawiść do bliźniego. A nie o to przecież mi chodziło. A może trochę i oto, aby pokazać skrajności te, które ilustrują naszą ludzką słabość do szukania szybkich rozwiązań i natychmiastowych ocen. Popadanie w stany skrajności życiowej to coś jak psychoza maniakalno – depresyjna. Jednego dnia kochamy Manhattan w Nowym Jorku, Ul. Kruczą w Warszawie, czy krakowski rynek aby rankiem dnia następnego rzucić to życie dla sielskiej krainy w Bieszczadach, na Alasce czy w Ontario. To niczym ludomania. Wspomniana przeze mnie krótkowzroczność czy też syndrom różowych okularów (jednostka kliniczna przeze mnie zbadana i nazwana, na którą zapadają idealiści i romantycy, bez obaw – uleczalna). Ależ oczywiście. Jeśli masz pomysł na życie, albo wcale go nie masz ale jesteś uroczym (urok nie jest tu wcale niezbędny) i odważnym szaleńcem, który lubi ryzykować, szukanie skrajności nie musi być wcale destrukcyjne. Może Ci się poszczęścić i życzę Ci tego. Rzucaj wszystko, pal kartki z kalendarza i przyjeżdżaj choćby i w Bieszczady. Pamiętać jednak warto, że wszędzie, nawet tutaj, w Dolinie Sanu, czas jest na wagę złota, a zapracowanych ludzi cierpiących na jego deficyt spotkasz tak samo często, jak tam, gdzie mieszkasz. Bieszczadzkie życie to jednak wątek na obszerną powieść, więc odłożę go pokornie na później.
W powolności, o której myślę, chodzi o równowagę, harmonię, wyrównanie nie tylko oddechu, ruchu i życiowych aktywności, ale swoich potrzeb bez względu na okoliczności, w jakich się znajdujemy. Prawidłowe ustawienie priorytetów, wyrzucenie do śmietnika tego, co nieważne lub kosztowne w czasie to fundament pracy ze sobą i początek zwolnienia tempa….A potem praca nad każdą chwilą, coraz bardziej świadoma, od snu, porannego przebudzenia, nawet zmywania naczyń, pracy, nauki i kolejnych obowiązków. Wszystkie zatrzymane w czasie, z miłości do życia a więc do przeżywanej chwili. Jeśli sobie z tym poradzimy, to już wielki sukces. Kto wie, może obok siebie, na drodze ujrzymy żółwia, którego krok nie będzie dla nas wcale powolny. Ale oczywiście nie o to w tym chodzi. Ważne aby znaleźć swoje tempo. Aby to zrobić, trzeba jednak pozbyć się wściekłości. Bowiem wściekłość to choroba niedoczasu. „Takie są właśnie konsekwencje obsesji naszej szybkości i oszczędzania czasu – wściekłość na drodze, wściekłość w samolocie, wściekłość na zakupach, wściekłość w związku, wściekłość w biurze, wściekłość na wakacjach. Szybkość sprawia, że żyjemy we wściekłych czasach” (Carl Honore „Pochwała powolności”). Poradzenie sobie z nią jest kluczem do sukcesu.
I tak choćby dzisiaj…Pada wiosenny deszcz. Wiedziałam więc, że kwitnące jeszcze kilka dni temu krzewy tarniny w oka mgnieniu staną się nagimi, ciernistymi postaciami bez pięknych, białych kwiatów. Czy złoszczę się na to? Nie (choć znajdzie się jeszcze kilka rzeczy w moim życiorysie i otoczeniu, które wyzwalają we mnie gniew:-)). Aby je zebrać, muszę teraz pojechać co najmniej kilkadziesiąt metrów wyżej n.p.m. aby dogonić kwitnące krzewy. Ale cóż ja robię? Chcę je doganiać? Nie muszę przecież. Nauczyłam się czekać. Jeśli nie dzisiaj, być może spotka mnie ta przyjemność za rok….Tej wiosny jestem jednak uważna i świadoma wszystkiego, co wokół mnie. Pierwszy czosnek niedźwiedzi trafił na nasz stół już na początku marca aby każdego dnia zbierać go regularnie w powolnych spacerach z psami, nad rzeką. Ukochane brzozy same przypomniały mi o tym, że chętnie podzielą się ze mną swoim sokiem a zbierając kamienie na łące, ujrzałam pierwszy mniszek lekarski.
A przed nami jeszcze wiele rozważań na temat życia w towarzystwie smacznych  i zdrowych polskich ziół i innych bieszczadzkich pyszności…

Do napisania a może zobaczenia
Edzia

Udostępnij artykuł na:

Poprzedni wpis
Czajownia w przestrzeni z Aniołami w tle
Następny wpis
Coś starego coś nowego