Cisza spojrzenia

Tekst
Blog|Eko zycie|Filozfia wiejskiej gospodyni domowej

Idąc ulicami, podróżując samochodem, rowerem, samolotem, pociągiem a nawet statkiem, jesteśmy atakowani ze wszystkich stron hałasem.
Ten hałas dotyczy nie tylko zmysłu słuchu, ale również wzroku, czucia, zapachu.
Całokształt naszego odczuwania jest ściśle powiązany z bogactwem otaczającego nas świata. W konsekwencji wielowiekowych działań człowieka, stał się tak naprawdę śmietnikiem szalonych, kolorowych, wypełnionych stroboskopowymi światłami emocji. Czy nadmiar emocji może szkodzić naszemu zdrowiu psychicznemu? Obawiam się, że tak. Spodziewam się plagi nowych chorób cywilizacyjnych związanych z nadmiernym pobudzeniem wobec świata. Mowa nie tylko o nadwrażliwości na światło i na hałas (choć dzisiaj paradoksalnie więcej osób ma problem ze znoszeniem ciszy, niż hałasu, w którym żyją). Coraz więcej z nas odczuwa dyskomfort związany z obcowaniem z nadmiarem emocjonalnych wrażeń, którymi atakują nas już nie tylko media.
Na własne życzenie, stajemy się więźniami dużych skupisk ludności, w których to stawiamy wokół siebie nowe ogrodzenia z plakatów, bilbordów, świetlnych, kolorowych neonów powiększających nasze źrenice do granic możliwości. Sylwetki mniej lub bardziej znanych homo sapiens w rozmiarach king kongów wchodzą na nasze samochody, pochylają się nad naszymi dziećmi, wypielęgnowaną dłonią wskazując produkt, bez którego nasze życie będzie z pewnością nie udane a przynajmniej mniej komfortowe. Zadbane, uwodzicielskie i wiecznie atrakcyjne ciała kobiet, wbijają nas starzejących się w normalnym rytmie w poczucie winy z powodu braku przynależności do tych nieśmiertelnych. Śmietnik kolorowych reklam to bez wątpienia zbyt dużo informacji zintensyfikowanych w tym samym czasie, na jednej, małej przestrzeni, które musi przerabiać nasz mózg jednocześnie  z innymi, bieżącymi danymi (szkoła, zakupy, uczelnia, praca, narodziny, pogrzeb, ślub, nieprzeczytana książka, planowana podróż…).


Ile decybeli jest w stanie znieść przeciętny człowiek?  Na jakiej częstotliwości jesteśmy w stanie porozumiewać się bez zbędnej szkody dla naszego zdrowia? Dźwięki komputerów, notebooków, sprzętu grającego, radia, zintensyfikowany hałas tłumu w supermarkecie, głośna muzyka dobiegająca z ulicznych pubów, salonów fitness, medialny śmietnik wychodzący wprost na nas z telewizorów – wszystko to tworzy wokół narastający szum dźwięków. Ustawiają się one w kolejce do naszego mózgu i czekają na swój czas, aby je przetworzyć…Nie zawsze dzieje się to w czasie rzeczywistym. Niekiedy po kilku godzinach, na wspomnienie pobytu w restauracji, nasze aksony plączą się w gonitwie myśli a my przypominamy sobie jakiś niechciany fragment muzyczny. Dlaczego właśnie teraz?
Jak często spotykamy się ze sobą lub z kimś w ciszy? Czy ciągłe przebywanie w hałasie, nie powoduje, że cisza staje się drażniąca, wręcz bolesna i staramy się natychmiast ją czymś zakłócić: rozmową, muzyką albo choćby natłokiem myśli? Niekiedy cisza sama w sobie staje się hałasem. Z naukowego punktu widzenia, cisza w zasadzie nie istnieje. Jest niewiele miejsc na kuli ziemskiej, gdzie istnieje pełna cisza elektromagnetyczna. Z resztą przebywając w takiej przestrzeni, człowiek staje się bardziej podirytowany i niespokojny. My sami jesteśmy energią.  Nie jest więc naturalnym otaczać się brakiem elektromagnetycznego pola. Ja jednak nie mam na myśli ekstremalnej ciszy takiej jak choćby ta stworzona w Laboratorium Orfielda w Minneapolis, gdzie rekord pobytu w zamkniętym pokoju wynosi zaledwie 45 min. Słysząc odgłosy własnego ciała, nie tylko bicie serca, ale nawet pracę własnych płuc, można popaść w obłęd. Dziś ekstremalną sytuacją wydaje się być sama cisza bez dźwięków….
Cisza jest więc BRAKIEM tym, który boli, doskwiera, powoduje, że jesteśmy niespokojni. Czy jednak NADMIAR nie jest bardziej niebezpieczny a nieumiejętność konsumowania ciszy jest właśnie efektem uzależnienie od hałasu?

Na naszych stołach często dominuje śmietnik smaków. Mix przypraw, barwnych połączeń: gorzkich, słodkich, ostrych i cierpkich smaków, węglowodanów i tłuszczu, dań podstawowych, których uwieńczeniem jest radosny, szalony deser. Cudowny zapach słodkiego i energetycznego cynamonu w połączeniu z kwaśnym i soczystym aromatem antonówki potrafi nas uwieść, i skierować nasze kroki do ulubionej cukierni.  Zachwycająca woń mlecznej ambry w połączeniu ze słodką wanilią i ostrym pieprzem spowoduje, że nie będziemy mogli przestać o niej, czy o nim myśleć. Każdego uwrażliwionego na zmysł zapachu, uwiedzie już  sam opis ciasteczek u Prousta czyniąc z późniejszego, realnego już zapachu, doświadczenie niemal mistyczne. Jak często jednak mamy szansę na stopniowe dozowanie tych doświadczeń węchowych? Czy mamy tę możliwość zaprezentować naszym nozdrzom osobno laskę cynamonu bez innych dystraktorów zakłócających jego niepowtarzalną woń? Czy jednak częściej jesteśmy atakowani jednocześnie ze wszystkich stron śmietnikiem zapachów (nawet jeśli niekiedy jest to najbardziej pozytywne i zniewalające doświadczenie), które nie pozwala uspokoić naszych zmysłów. Będąc głodnymi, idąc jedną z głównych ulic naszego miasta, czy miasteczka, z okolicznych restauracji, cukierni, kin, pubów docierają do naszych nozdrzy wspaniałe zapachy przemieszane w jednym, niezwykłym daniu, których to mix rozdrażnia nas na wiele godzin. Niekiedy jednak zapachy płynące z restauracji wegetariańskiej mieszają się z wonią śmierci z pobliskiej masarni przyprawione słodyczą waniliowych ciastek zmiksowanych z mokrą sierścią bezpańskich psów, okraszonych duszącymi spalinami przejeżdżających samochodów. To wszystko w jednym zapachowym daniu.

Dla przeciętnego psa taka ilość zapachów jednocześnie podanych  jest oszałamiająca, choć nie zawsze atrakcyjna. My odbieramy jedynie ich część, ale i tak powoduje, że ten bałagan potrafi przejąć nad naszymi zmysłami pełną kontrolę wyprowadzając nas z równowagi a co najmniej manipulując naszymi konsumenckimi decyzjami. Nie dziwi mnie więc fastfoodowe jedzenie, którego popularność rośnie wprost proporcjonalnie do wielkości miast.
Światła. Montujemy ich coraz więcej i więcej. Na ulicach mają strzec porządku publicznego i stwarzać pozory poczucia bezpieczeństwa. Tysiące kwh w biurach mają ułatwiać pracę. Nowa technologia zimnych, nieprzyjemnych żarówek LED wita nas na każdym kroku. Walcząc z lękami z dzieciństwa, zasypiamy przy elektrycznej lampce, nie mogąc prawdziwie wypocząć. Rozkwitające aglomeracje naszej planety za szczyt swoich możliwości uważają podświetlanie wszystkich publicznych budynków niejednokrotnie skierowując swoje światła nie wiedzieć dlaczego w niebo. Znika naturalna ciemność, a w jej miejsce pojawia się wielka, kiczowata kula świetlna, w której wszyscy się zamykamy. Nie należy więc się dziwić, że nasz sen jest zaburzony a my czujemy się coraz bardziej podirytowani i niewypoczęci.
A gdyby tak zrobić sobie od tego wszystkiego święto. Celebrować swoje kruche ciało i umysł pozwalając im na powolne, spokojne i stopniowe dozowanie emocji. A może by tak zasnąć w całkowitej ciemności pokoju, zasłaniając okna roletami lub grubą kotarą, nie wyrywać organizmu nagle ze snu…Wstając na chwilę w nocy, zapalić czerwone światło a rankiem pozwolić sobie na powolny rytuał prostego śniadania. Im mniej, tym więcej. Po nawet krótkim poście zapewniam, że woda źródlana będzie miała co najmniej kilka odcieni smakowych a z przeżuwanego listka bazylii, nasz język poczuje cierpkość, nieco goryczy i świeżości ziół. Po pracy wyjechać za miasto, gdzie nie ma szans na cały ten audio- wizualny śmietnik i cieszyć się tą wolnością ile tylko czas pozwoli.
Bo to wszystko zamyka się w jednym słowie – BRAK. Od najstarszych chrześcijańskich filozofii zaczynając przez Franciszka z Asyżu – symbol ubóstwa po chiński taoizm, hinduizm i tybetański buddyzm, dochodzimy do współczesnych ruchów slow live, slow food, teorii nowoczesnego minimalizmu, które nakłaniają nas do zwolnienia i narzuceniu sobie na nowo ograniczeń. Te ograniczenia wbrew pozorom nadają nie tylko sens i głębię ludzkiej egzystencji. Bo zrzucając z siebie zbędny balast w postaci ciężkiego płaszcza materializmu, zostajemy nadzy. Chcąc nie chcąc zawstydzeni, zaczynamy się sobie przyglądać a jeśli sami nie jesteśmy na to gotowi, wokół znajdziemy wielu, którzy zrobią to za nas. Z wielką gorliwością ocenią nasz poziom ascetyzmu albo jego brak i zmuszą nas wcześniej czy później do wglądu w samych siebie.
Okazuje się, że coraz więcej ludzi, których spotykam czuje potrzebę, nieokiełznany głód rzeczy małych, pomniejszania swojego świata do mikroskopijnych drobinek i przyglądania mu się z bliska…Ale żeby to zrobić trzeba wyselekcjonować z całego otaczającego nas śmietnika coś dla nas najcenniejszego i wykadrować nasze życiowe postrzeganie na ten obiekt w opcji najlepiej makro, aby w tej drobince wszechświata znaleźć to, co najistotniejsze. Zrobić to uchem, nosem, oczami, wszystkimi porami skóry jednocześnie i z każdym z nich z osobna…
Patrz uchem a poczujesz zaskakujące smaki we własnym spojrzeniu…Życzę wszystkim owocnego szukania…

Edzia

p.s. „Wielka cisza” – Philipa Gröninga- polecam ponownie
STYCZEŃ 2014

Udostępnij artykuł na:

Poprzedni wpis
Pan K i tolerancja
Następny wpis
Gwiezdny pył na talerzu