Gdy w latach dziewięćdziesiątych wyjechałam do Warszawy, to po okresie mieszkania z przyjaciółką u rodzin, w jednym pokoju, przyszedł czas na własny kąt. Najpierw były to pokoje w akademikach. Maleńkie, nie zawsze przytulne, w których gnieździliśmy się po kilka osób. Po kilku latach, awansowałam i rozpoczął się okres wynajmu mieszkań na spółkę z przyjaciółmi. I tak matematycznie jeden pokój przypadał na parę. I to był wielki luksus. Tym sposobem przez piętnaście lat życia w nowej stolicy, przeprowadzałam się kilkanaście razy i mieszkałam we wszystkich dzielnicach poza Ursynowem. Uważam po latach, że to wspaniały przywilej bycia przyjezdną, bez własnego kąta, bez domu, z czystą kartą do zapełnienia. Ponieważ jednak od dziecka uwielbiałam urządzać wnętrza, nie mogłam się powstrzymać od urządzania nawet pokoików w akademiku. Moje metamorfozy były bardzo proste. Szyłam ręcznie zasłony, wieszałam bambusowe rolety a na półkach własnoręcznie wykonanych stawiałam plecione koszyki lub drewniane szkatułki i układałam książki, których przybywało. Na łóżko rzucałam kapę z wyprzedaży lub ze sklepu z używaną odzieżą, na podłogę maleńki kilim a na stoliku nocnym ramkę z ulubionym zdjęciem przypominającym o miłych chwilach. Tym sposobem oswajałam przestrzeń i zaznaczałam do niej swoją przynależność. To trochę tak, jak kot, który po wejściu do nowego mieszkania wszędzie zostawia swoje zapachy, ocierając się o meble czy tarzając się na dywanikach lub w pościeli. Moje kocie zachowania zostały mi na lata i choć nie miałam potrzeby tarzać się po podłodze, to swe zapachy zostawiałam poprzez wnoszenie kilku prywatnych mebelków lub dekoracji i tak przestrzeń była przeze mnie ujarzmiona i stawała się właśnie moja. Łatwo było to rozpoznać po dekoracjach. Szybko nauczyłam się też, że piękno jest względne a poczucie estetyki bardzo indywidualne a na urządzanie wnętrza można wydać naprawdę niewiele osiągając spektakularny sukces. Pewna kuchnia na Woli w starej kamienicy domagała się generalnego remontu i od wejścia krzyczała o pomoc. Wystarczyło jednak przeszlifować jej drzwiczki i nanieść nową warstwę farby a moim oczom ukazywała się zupełnie nowa jakość. I tak mi już zostało, że gdy wchodzę do domu, który ludzie zwą ruiną, ja nigdy nie widzę zgliszcz ale ogromny potencjał do tworzenia. Zmiana perspektywy postrzegania rzeczywistości, zmienia obserwowany przedmiot. Jeśli widzę w nim piękno i przed oczami mam obraz jak będzie to miejsce wyglądało po transformacji, to od początku widzę w nim piękno. I za to chyba kocham najbardziej urządzanie wnętrz. W pewnym, krakowskim mieszkaniu w centrum miasta zlokalizowanym w starej, przedwojennej kamienicy, zamieszkałam w nowo wyremontowanym mieszkaniu. Właściciel pozwolił mi na niewielkie zmiany. Któregoś razu zajrzałam pod linoleum i ujrzałam pod jego dwiema warstwami, piękne, szerokie drewniane deski. Zerwałam więc warstwy historycznego pcv i odsłoniłam zdrowe deski, które prawdopodobnie od czasu komuny nie widziała dziennego światła. Niestety były pomalowane na „toaletowy” kolor czy modny w latach 60 tych brudno musztardowy, który nadawał całej podłodze smutny efekt. Wiedziałam, że nie będę mieszkała tu zbyt długo a narzędzi stolarskich w tym czasie nie miałam, więc za zgodą właściciela, pomalowałam podłogę na biało. Efekt końcowy był i tak o wiele lepszy, niż to, co zastałam po wprowadzeniu się na miejsce. Historii takich przemian mam na swoim koncie wiele.
Tym razem chcę ukazać niewielką transformację mieszkanka, które zbudowaliśmy z Pavlem i moim ukochanym tatą. Powstało ono niespełna dwa lata temu w części piwnicy najwyżej położonej. Zaledwie 10 m kw. Tato, który jest człowiekiem tysiąca talentów, wymurował ściany, wylał podłogę, zrobił tynki, elektryczność, podłączył wodę, zamontował ogrzewanie i niczym najlepszy wykonawca oddał nam przestrzeń do dalszych prac. W tym roku odświeżyliśmy nieco mieszkanko, dodałam trochę koloru w kuchni – ludowa tapeta. Zamontowaliśmy przestronną szafę. Na rozkładane łóżko dodaliśmy wygodny materac – nakładkę aby sen był bardziej komfortowy. Duży stół zamieniliśmy na mniejszy, delikatniejszy ale za to oprócz niego pojawiło się drewniane biurko, które kilka lat temu zrobiłam dla siebie. W tym maleńkim mieszkanku jest wszystko, co potrzebne do życia, dla kogoś kto zaczyna swe życie w Bieszczadach. Sercem niego jest trzymetrowy, drewniany blat, który zrobiliśmy wspólnie z Pavlem. Jest piękny i nadaje wnętrzu bieszczadzki charakter.
Po zakończonych pracach, czuję satysfakcję i zadowolenie….Choć przyznaję, że w tym wnętrzu jest sporo gotowych, kupowanych mebli, co rzadko robię, bo najczęściej odnawiam stare meble lub od podstaw robię drewniane, nieco toporne ze starych desek. Tak czy inaczej idę teraz realizować kolejne swoje, nieco ambitniejsze ale równie radosne projekty stolarskie. Do zobaczenia w Bieszczadach albo na Atlantyku 🙂
BosoNoga Edyta Marja Wyban, Eyra, 2 listopada 2020r, Dwernik, Bieszczady
Mini mieszkanko w Dolistowiu, transformacja
Tekst
Filozfia wiejskiej gospodyni domowej|Nowy Blog