Jest niekiedy taka przestrzeń, relacja, miejsce, zachowanie, pewien nawyk lub rytuał, które nazywamy strefą komfortu. To taka bezpieczna przystań, w której jest nam dobrze, miło, wygodnie a przede wszystkim dzieją się tutaj rzeczy w 100% przewidywalne. Nic i nikt nas nie może już zaskoczyć, bo wszystko już znamy. Możemy niemalże przewidzieć każdą nadchodzącą minutę naszego życia, dnia jutrzejszego i przyszłości.
Obserwując od lat mieszkające ze mną koty, widzę, że w kontekście przestrzeni, te posiadają wiele takich miejsc, które z Pavlem nazywamy właśnie „komfortną zoną” (sł. Pl).
Jednak te same obserwacje zaprowadziły mnie do takiej oto refleksji. O ile nasze kochane koty wracają w swoje ulubione miejsca, to wciąż i wciąż z radością eksplorują na nowo nowe obszary, wychodzą do lasu, nad rzekę a gdy urządzę w Dolistowiu nowe miejsce, to koniecznie chcą zaznaczyć tam swoją obecność i obwieścić swymi zapachami to światu. To oczywiście jest bardzo kocie i rzadko nazywamy to odwagą.
Od tamtej pory, moja odwaga i życiowy nonkonformizm przybierał na sile i pozwalał mi podejmować decyzje coraz bardziej zgodne z moim sercem i moimi pragnieniami. Tym samym zaczęłam się odrywać od pragnień i oczekiwań otoczenia. Oczywiście to był proces i w moim przypadku trwał bardzo długo. Nadal istnieją w moim życiu wygodne przestrzenie, ale teraz przynajmniej umiem się zatrzymać, zdefiniować je czym tak naprawdę są i wyjść z nich, jeśli mi nie służą lub dzięki nim tkwię w stagnacji, bez ruchu.
Jeszcze kilka lat zajęło mi odrabianie kilku kolejnych, ważnych dla mnie lekcji życia. Jednak opuszczenie bezpiecznej przystani, jaką było krakowskie życie pełne artystyczno – hedonistycznych uciech plus mieszkanie, służbowy samochód, prywatna opieka medyczna, świetna, rozwojowa praca i mnóstwo dodatków z tym związanych, okazało się powolnym wyzwoleniem. To było nie tylko oswobodzenie się z materialnego świata, bo samo w sobie nie jest ono ani trochę złe. To był raczej odważny krok do samostanowienia o sobie, samodzielnego myślenia i decydowania. Bo do tej pory tak naprawdę płynęłam z prądem wykonując prace, które otrzymywałam traktując je jako jedyne szanse mi dane. Nie mierzyłam zbyt wysoko, bo uważałam, że nie zasługuję na więcej. Dlatego jeśli otrzymałam propozycję pracy, która wydawała mi się niezwykła, ale wcale tak naprawdę nie była spełnieniem moich marzeń, to brałam ją. Za każdym razem czułam się jednak trochę jak kopciuszek w zbyt ciasnych i zbyt nie pasujących dla mnie pantofelkach.
Dlatego tkwienie w tak przyciasnym, ograniczającym mnie uniformie życia nazwałam syndromem kapciuszkowego pantofelka. Na zewnątrz jest piękny, olśniewający a ja wyglądam w nim zniewalająco. Tak też myślą wszyscy dookoła. Ale dopóki ja sama nie poczuję, że te buty pasują na mnie i nie będę się czuła w nich naturalnie, dopóty, będę mnie one uwierały a ja w tym całym stroju królewny nigdy nie poczuję się dość dobrze, bo nie jest moim. To będzie tylko opakowanie. A ja na zawsze pozostanę Kopciuszkiem przebranym za królewnę. Dlatego dookoła mnie było wiele osób, które pod koniec mego życia w Krakowie, mówiły mi: „co Ty robisz?, Wyjeżdżasz w góry, na bieszczadzką wieś, gdzie życie będzie o wiele trudniejsze a Ty zostaniesz bez środków do życia, bo nie masz pracy. A teraz masz taką wspaniałą pracę, mieszkasz w mieście z artystycznym splendorem, masz taki piękny gabinet, i samochód i mieszkanie, czy na pewno chcesz z tego rezygnować?” Masz stabilizację. Za każdym razem odpowiadałam: Tak, chcę. Nigdy nie byłam pewniejsza swego wyboru, jak teraz. Wówczas mając lat 36 czułam, że to wszystko co mam, jest iluzoryczne. Klimatyczne mieszkanie jest tylko wynajmowane, pracę mogę w każdej chwili stracić gdy na moje miejsce pojawią się inni, młodsi, zdolniejsi, lepiej wykształceni, dlatego myślenie w kategoriach stabilności takiej pracy nie może być prawdą. Wszystko inne jest tylko dodatkiem, które nęci mnie abym tu została, ale nie jest w stanie mnie do tego przekonać. A serce pragnęło abym wyprowadziła się w Bieszczady.
I szczerze mówiąc choć od tamtego momentu wiele się zmieniło w moim postrzeganiu rzeczywistości, to niezmiennie jestem wdzięczna za każdą decyzję jaką wówczas podjęłam. A opuszczenie Krakowa i wypowiedzenie umowy było aktem wolności podarowanym sobie samej.
Takich paktów wolności, które sama ze sobą podpisywałam, było później o wiele więcej. Drugim przełomowym krokiem było odejście z toksycznego związku choć o tym opowiem kiedy indziej.
A ponieważ wiem, jakie to cudowne doświadczenie wyjść ze swojej strefy komfortu, odważyć się porzucić pewne wygodne nawyki, odejść z relacji, która nam nie służy, to życzę tego każdemu z Was. Bo to jest tak jakbyśmy przez wiele lat tkwili w pięknym zamku otoczonym murami obronnymi i nie potrzebowali z niego wychodzić mając zaspokojone wszystkie potrzeby. Ale jeśli jednego dnia postanowimy otworzyć okno wychodzące na północ, to ujrzymy coś nowego, coś co być może nas zaintryguje. Wcześniej tego nie dostrzegaliśmy, bo okiennice były zamknięte a północny widok z tego zamku wydawał nam się brzydki, nieatrakcyjny. Ale jakiś głos wewnątrz mówi nam: „podejdź, otwórz to okno”. I wtedy ujrzymy coś co nas całkowicie zaskoczy. Być może przez lata rozwijał się tutaj piękny ogród ale my byliśmy tak bardzo zaślepieni swoją ignorancją, lenistwem i strachem, że nie mieliśmy ochoty go ujrzeć.
A może w kolejnych dniach i tygodniach postanowimy uchylić stare wrota dziedzińca zamku a potem te, które są przy fosie i wyjdziemy na zewnątrz, spotkać się ze światem, który jest tuż obok nas, a którego dotychczas nie chcieliśmy poznać, bo baliśmy się skrzywdzenia, zranienia. Baliśmy się nieodwzajemnionych uczyć, porażki.
W ten sposób zrobimy pierwszy krok, drugi i kolejne a to zaprowadzi nas do wyzwolenia.
A gdy z dalszej perspektywy, spojrzymy na nasz zamek, będzie on coraz mniejszy i mniejszy aż w końcu zniknie za horyzontem i uświadomi nam, że był tylko iluzją a życie na zewnątrz nie jest wcale takie straszne i okaleczające nas. Wszystko co stanie na naszej drodze może być nową szansą do rozpoczęcia nowego rozdziału życia.
W ten sposób nabierzemy odwagi do porzucenia partnera, który nas psychicznie lub fizycznie okalecza, zrezygnujemy z pracy, która nas nie rozwija ale tkwimy w niej bo wydaje nam się, że „musimy zarabiać”. Jak łuski cebuli zaczną odpadać od nas związki i relacje, które nam nie służą. A my będziemy coraz bardziej odważni i coraz bardziej uczciwi wobec siebie i świata.
Aby osiągnąć ten poziom uczciwości i porzucić automatyczny program, który sobie aktywowaliśmy lata temu, wystarczy niekiedy zacząć od maleńkich kroków. Choć wydaje się to być szalone, dla niektórych tym przełomem będzie przestawienie mebli w domu, dla innych zapisanie się na upragnione od dziecka lekcje tańca lub naukę języka a dla jeszcze innych podróż dookoła świata. Granice dla każdego są inne ale warto je wciąć i wciąż przesuwać aż poczujemy, że one w ogóle nie istnieją a my porzuciliśmy dobrowolnie i z odwagą naszą strefę, która w gruncie rzeczy nas ograniczała w rozwoju i powodowała, że umieraliśmy za życia nie widząc w cale o tym.
I takiej uczciwości wszystkim teraz życzę – sobie również.
Strefa komfortu czyli w ciasnych butach Kopciuszka.
Tekst
Filozfia wiejskiej gospodyni domowej|Nowy Blog