Wdzięczność

Tekst
Dzikie podróze|Filozfia wiejskiej gospodyni domowej|Nowy Blog

Ćwiczenia wdzięczności….
Dzisiaj będzie o wdzięczności i nieco o pokorze. Nie zamierzam jednak uprawiać filozofii słupników ani namawiać do cierpienia jako źródła wyzwolenia z powszechnego materializmu. Rzecz będzie o prostocie, o zwykłych codziennych czynnościach, które swe źródło mają….no właśnie, gdzie? Niekiedy o tym zapominamy. Niekiedy ja o tym zapominam, choć tak dużo czasu staram się być obecna i świadoma wszystkiego co we mnie i wokół mnie.

Do dzisiejszych refleksji skłonił mnie sześciodniowy urlop, jaki sobie z Pavlem zafundowaliśmy. Właśnie wróciliśmy z Ukrainy, z surowych, dość dzikich i pięknych gór. W marcu minionego roku Gorgany nas zafascynowały, więc odwiedziliśmy je ponownie. Cisza, ciemność i my sami w górach dużo większych, niż całe Bieszczady.
O samych Gorganach i naszych tam wyprawach będzie przy innej okazji. Tymczasem chcę skupić się na jednym aspekcie naszej wędrówki we dwoje.




W Bieszczadach, gdzie na co dzień mieszkamy, korzystamy z wielu współczesnych udogodnień. I choć niektórzy twierdzą, że żyjemy na końcu świata, ja ani trochę tego tak nie odbieram. Końce świata dawno się już skurczyły i zaludniły. W Himalajach można korzystać z dostępu do internetu a w Bieszczadach w większości miejsc można bez problemu dodzwonić się na telefon komórkowy. Jest tu prąd. Zatem przy świeczkach siedzimy jedynie z wyboru, ale gdy tylko zechcemy, wciskamy magiczny pstryczek, za pomocą którego 220 V żarówka rozświetla pokój a za pomocą kolejnego , uruchamiamy ekran, który łączy nas ze światem. Zakupy przez internet – żaden problem. Już coraz rzadziej słyszę informację od kuriera „ja do Pani nie dojadę, nie dam rady”. Częściej „przepraszam za spóźnienie”.
Gdy chcę zrobić sobie herbatę, mogę rozpalić w piecu i oczekiwać jej długo i wytrwale, ale nie muszę. Wystarczy, że włączę kolejny guzik gazowej kuchenki, a woda? Nasze źródło życia? No cóż. Dzięki wykopanej studni głębinowej, odkręcam kran a woda leje się strumieniami, ma się złudne wrażenie, że niemal bez ograniczeń. Mieszkając w mieście jedynym dodatkowym ograniczeniem, była świadomość większych kosztów oraz coraz większego zużycia, gdy cyferki na liczniku wody przesuwały się w tempie silnika diesla.
Tutaj choć mam świadomość skończonych zasobów ziemi i oszczędzamy je żywiąc szacunek do Matki Gai, to niekiedy korzystamy z nich dość nonszalancko.
Gdy ponad tydzień temu, wdrapaliśmy się na 1300 m n.p.m. w ukraińskich Gorganach, aby przez tydzień nie schodzić niżej, a jeśli już to wspinać się na ok. 2000 m. n.p.m., dość szybko weszliśmy w traperski rytm życia.


Co na niego się składało? No cóż: proste, archaiczne czynności, które wypełniały sporą ilość dnia. Bo gdy mokrzy i zmarznięci szybko przechodzimy z jesieni do górskiej zimy, chcemy ciepła. A jeśli go chcemy, musimy znaleźć schron. A gdy go znajdujemy (bo wiemy gdzie szukać) i mamy szczęście, bo jest to dobrze zadbana chatka z działającym piecem, trzeba przygotować drewno. Siekierka, którą nosimy ze sobą jest niezbędna. Potem rozpalanie w piecu i pilnowanie ognia cały wieczór, a potem noc. Sen nie jest głęboki a strażnicy ognia wybudzają nas aby dokładać do pieca.
Gdy zachce nam się pić albo mamy chęć na ciepły posiłek, trzeba iść po wodę. Przy pierwszej naszej bazie noclegowej, ale i następnych również, wyschły źródełka. Najbliżej trzeba zejść pół kilometra w dół grzbietu. Najdalej Pavol wyprawił się po wodę znikając na trzy godziny. Przedostatniego dnia pobytu trafiliśmy do małej, szczelnej chatki o najlepiej funkcjonującym piecu. Co z tego, jeśli wokół nie było żadnego drewna. Ciężko było znaleźć choć jedno powalone albo suche drzewo. Wokół młody las powstały po wycince a jak na ironię losu pół godziny drogi od chaty – wielka wycinka – ogromne cmentarzysko drzew. Deficyt drewna to jedno a drugie – brak wody. Jedyne źródełko zaznaczone na mapie okazało się być stojącą, brudną, błotnistą breją. Mimo to z namaszczeniem wykorzystałam ją do mycia. Tego dnia spadł śnieg i nie przestał padać do końca naszej wędrówki. Topiąc go, pozyskaliśmy ponad 2l napojów na powrotną drogę, która trwała ponad 8 godzin – w śnieżnej zamieci. Jedzenie też już się niemal skończyło. Jednak przy coraz większym wyczerpaniu fizycznym, niosąc ciężkie plecaki, mokrzy od śniegu najbardziej potrzebowaliśmy nie jedzenia ani picia, ani towarzystwa czy domu. Największym pragnieniem była chęć aby było nam sucho, aby nie nieść na sobie dodatkowych kilogramów wilgoci. W następnej kolejności pojawiała się chęć ciepła związana ściśle z tą pierwszą, a wtedy dopiero przychodziło uczucie pragnienia a na samym końcu chęć zaspokojenia głodu. Potrzeby intelektualne i duchowe? Było na nie miejsce i wcale nie na końcu naszej traperskiej listy.



I tak za każdym razem, gdy zmęczeni i zmarznięci schodziliśmy kilkaset metrów niżej do chaty, czy to nocą czy za dnia, czuliśmy wdzięczność za dach nad głową, za ogień, który nas za chwilę ogrzeje, za każdy łyk wody, którą trzeba było racjonować. Zjedzenie gorącej kaszy jaglanej z soczewicą to był rarytas a wypicie gorącej czekolady z mlekiem kokosowym (który raz sobie sprezentowaliśmy) to był prawdziwy nektar bogów i prawdziwe szaleństwo kulinarne. Smak zerwanej z krzaka jagody, samotnego owocu wydobytego spod śniegu, to był najbardziej wykwintny deser świata. Nawet jeśli to były trzy maleńkie owoce podczas 3 godzinnej wędrówki. Nagle mniej znaczy więcej. Delektowanie się smakiem leśnego jedzenia przychodzi do nas niczym medytacja. Racjonowanie jedzenia: dwa jabłka na prezent, trzy na pozostałe pięć dni pobytu, trzy migdały i jedna kostka czekolady na dwie godziny wędrówki. Zbieranie każdej wypalonej zapałki, która może posłużyć jako rozpałka. To przemyślana strategia rozdzielania energii i jednocześnie świadome i pełne szacunku wędrowanie. W tym wszystkim ani przez chwilę nie zapominamy o sobie. Góry uczą pokory i pokazują, że praca nad sobą i wokół siebie jest niezbędna do przetrwania. I wcale nie musimy polować aby przeżyć, jak sądzi wielu ludzi na świecie zamieszkujących zwłaszcza zimne rejony naszego globu. Nasze polowania ograniczone były do szukania wody i polowania na krajobrazy z aparatem w ręku.



Za każdym razem, gdy wchodziłam na szczyt góry czy to w środku nocy podziwiając gwiazdy albo całkowitą, bezgraniczną ciemność, czy piękne, słoneczne popołudnie, a nawet wtedy, gdy zamieć śnieżna powalała przed nami drzewa tarasując nam i tak nieprzetarte szlaki, czułam wdzięczność do świata za to, że jestem w ogóle, że jestem właśnie tutaj, właśnie teraz, że mogłam dotknąć 380 rocznego drzewa i poczuć jego mądrość. Dziękowałam za wodę i za drewno, o które prosiłam las. Wydawało mi się, że na co dzień „praktykuję wdzięczność”, że tak często dziękuję za wszystko światu zwłaszcza widząc sprawcze dowody mocy tego uczucia. Bo dziękując światu za to, co mi się zdarza, wkrótce wszystko co dobre wraca do mnie ze zdwojoną siłą. Jednak ten tydzień w dość surowych warunkach przy pogodzie nas nierozpieszczającej, doświadczył mnie na tyle mocno, że swą wdzięczność czułam niemal organoleptycznie, fizjologicznie aż to bólu fizycznego i psychicznego. Zatem doświadczałam jej bardzo silnie. Ta praktyka była bardzo uważna a z rzeczy maleńkich, pozornie nieistotnych dla współczesnego człowieka uczyniła fundament przetrwania. Ogień i woda a na „deser” coś dla ducha – Ciemność. Cała nasza wędrówka krążyła wokół tych żywiołów. Zaczynała się nimi i kończyła. Wraz z wdzięcznością, jak to bywa po takich wyprawach, przyszła do nas postawa pokory przed wszechpotężną siłą natury. A po powrocie do domu, z wielkim namaszczeniem i radością obsługiwałam wspaniały wynalazek XX w. – kran z wodą. Zaś rozpalenie ognia w szczelnym i niedymiącym kominku – cóż to była za radość!






Dziękując za ciepło, wodę i za życie, położyłam się w niesłychanie wygodnym łóżku swego domu i śniłam o wędrówce po śnieżnych, ukraińskich górach, które powoli stawały się już tylko wspomnieniem.
Dziękując za wodę, ogień i powietrze, nie zapominając, gdzie się zaczynam i gdzie kończę, pozdrawiam wszystkich w nastroju jeszcze zimowym, choć w Bieszczadach piękna jesień.
…Jednak gdy publikuję ten artykuł, również do nas zawitała już zima, wprost ze wschodu.
14.10.2016r. tuż powrocie z Ukrainy


Udostępnij artykuł na:

Poprzedni wpis
Boso jest bosko
Następny wpis
Nie boję się…