Kiedyś dużo biegałam. Zaraz po nauce chodzenia przyszedł czas właśnie na bieganie. Najpierw za piłką z dzieciakami na łące dziadka. Przez kolejne szczenięce lata biegałam w kółko niczym chomik, na bieżni, bo w szkole na zajęciach wf-u mówiono, że tak jest zdrowo. Biegałam tak często i długo, że nastoletniej dziewczynie zaczęto wmawiać, że powinnam biegać zawodowo. To biegałam a gdy medali i dyplomów na ścianie przybywało to i ja uwierzyłam, że mam talent. Na szczęście z tyłu głowy coś mi mówiło „to tylko ciało, kiedyś się zepsuje i przestaniesz biegać a może i chodzić, po co ci to?”. Pomiędzy pisaniem traktatów filozoficznych a opowiadań na serwetkach z kawiarni, biegałam jednak dalej, zanim zdrowie się nie zepsuło. A zepsuło się bardzo wcześnie, gdzieś między mistrzostwem miasta a eliminacjami do zawodów ogólnopolskich. Długo leżałam w miejskich, wojewódzkich szpitalach i innych klinikach, w których już tylko myśli biegały sprintem. Było ich tak wiele, że musiałam zapisywać. Myśli biegły truchtem, potem przyspieszały i goniły kolejne, które ustawiały się w kolejce aby przemówić. Młody umysł pękał mi w szwach.
A potem biegłam do sklepu aby zdążyć kupić bułki na śniadanie przed wyjściem na wykłady. Biegałam w drodze z zajęć do pracy i odwrotnie. Biegłam na metro aby się nie spóźnić, na tramwaj aby zdążyć na przesiadkę w autobus wiozący mnie do domu. W weekend biegłam na dworzec aby nie przegapić pociągu, bo kolejny będzie dopiero za osiem godzin.
Biegłam na rozmowę o pracę a potem przez kilka lat do niej. Gdy chciałam zwolnić, zmieniałam pracę albo dzielnicę, gdzie mieszkałam. Wtedy na chwilę truchtałam a nawet szłam, niekiedy cofając się do tyłu albo zatrzymując się w miejscu.
I znów biegłam przed siebie utrzymując spocony stan umysłu. Niektórzy w moim otoczeniu byli prawdziwymi mistrzami sprintu, bo oprócz życiowego „biegactwa” uprawiali sportowy masochizm w zamkniętych, klimatyzowanych boksach, gdzie oglądając swoje nienaganne, wypielęgnowane i zazwyczaj bez zarzutu ciała, poddawali je regularnym torturom na stacjonarnych rowerkach treningowych. Aby zdążyć na ten rytuał biegli z punktu A do punktu B i z powrotem również uprawiali bieg.
A i mnie niekiedy zdarzały się sportowe przebłyski sprzed lat. Słysząc wystrzał z pistoletu startowego gdzieś w oddali lub dotykając stopami tartanu, i ja niekiedy biegałam dla tzw. rozrywki – wokół jeziora, wzdłuż rzeki, w lesie męcząc ciało i odświeżając umysł.
Niekiedy w tym życiowym bieganiu, zatrzymywałam się na dłuższą chwilę i to był czas spotkań z prawdziwą mną niebiegnącą. Lubiłam te chwile ale one pozostawały jedynie chwilami, gdy czytałam książkę w metrze lub stojąc w korku, gdy przyglądałam się innym ludziom biegającym, biegnącym i goniącym…Aby uchwycić moment niebiegania i mego wyhamowywania, chodziłam na tai chi albo na jogę, medytowałam, albo nic nie robiłam, leżałam na łące albo jeździłam bez celu rowerem. Szybko jednak wracałam do nawyku biegania – ze sklepu do domu, na autobus, na spotkanie ze znajomymi, na egzamin, na kolejną rozmowę o pracę. Moje myśli biegały między jednym raportem a drugim a słowa przeganiały się nawzajem między gabinetami biur, gdzie czas by na wagę złota.
Umiałam zrobić sobie przerwę od zabieganego życia, ale czy umiałam znaleźć harmonię i równowagę? Czy umiałam odnaleźć idealny rytm życia skoordynowany z biciem mego serca, z pokręconymi autostradami aksonów w moim mózgu? Czy umiałam zwyczajnie iść przez życie?
Dopiero wieś nauczyła mnie umiaru i pokazała czym jest harmonia mnie z naturą, czym jest równowaga. Świt niespiesznie rozbudza mnie do życia, zmierzch usprawiedliwia moje chwile błogiego lenistwa. Wiosna w swym kwitnącym stanie umysłu rozbudza mnie i napędza do kreatywnych działań. Lato rozpędza. Jesień tłumaczy moje nastroje melancholii i zadumy nad światem a zima czyści i zmywa z mego serca i umysłu wszystkie brudy jakie we mnie zaległy.
Potrafię bez poczucia winy nie biec. Umiem nic nie robić a wiem, że to w dzisiejszym zadaniowym świecie nie lada sztuka. Przed chwilą siedziałam na ganku wypatrując moich zwierzaków. Zaczęły przychodzić po kolei łasząc się do moich nóg. Potem patrzyłam przed siebie na zachodzące słońce chowające się za świerkami i pierwsze ćmy zlatujące się nad moją głowę. Ani ja ani moje myśli już nie biegły, tylko były, zwyczajnie, niespiesznie płynęły…a momentami pełzły…
Z życzeniami zatrzymania się tu i teraz….
Bosonoga z Doliny Sanu, jesien 2016r.
…do czytania zaś polecam…
Wasylij Gołowanow „Wyspa”
Swami Rama „Żyjąc wśród himalajskich mistrzów”
4 komentarze. Zostaw komentarz
Przyjemność czytania Twojego wpisu przepełniała mnie od początku do końca, masz mnie:) Podrawiam cieplutko!
dziękuję bardzo, również i ja pozdrawiam wiosennie i ciepło choć w Bieszczadach teraz wieje a nawet śnieży
Mądre słowa ☺
dziękuję i pozdrawiam