Cierpliwość. To cecha, której z pewnością nauczyłam się w Bieszczadach. Ta cecha jest nie tyle niezbędna do życia tutaj, ale sama przyroda wcześniej czy później uczy nas pokory a co za tym idzie również cierpliwości. Moje bieszczadzkie życie uzależnione jest w pełni od pór roku oraz kaprysów Gai. Jeśli ta zdecyduje się na deszcz albo burzę czy grad, to nielogicznym będzie w największe gradobicie kontynuować np. prace stolarskie na zewnątrz albo w ogrodzie. Gdy zacznie wiać silny huraganowy wiatr z prędkością 140 km na h, wariactwem byłoby stawianie ogrodzenia w taką pogodę. Gdy zaczynają się w październiku pierwsze przymrozki, nauczeni doświadczeniem, mamy już zgromadzone drewno na zimę i nie szukamy go w popłochu na ostatnią chwilę. Natura uczy nas mądrego planowania swoimi zasobami zarówno czasowymi, jak i opałem czy zgromadzonym materiałem do drobnych.napraw lub małych budowli. Uprawia jednak wobec nas twardą miłość. Kocha nas bezwarunkowo ale jednocześnie to trudna niekiedy i twarda miłość. Bo tutaj jest miejsce na zabawę i lekkość życia wraz z nadchodzącym latem, ciepłem i słoneczną, wakacyjna energią, do której cudownie się dostroić, ale jest też czas na jesienną pracę aby przygotować się do surowej zimy. Jest czas wiosennych porządków i dbania o rośliny.Gaja jest wobec nas dość surowa ale tylko wtedy gdy nie szanujemy jej naturalnych praw. Jeśli próbujemy żyć w opozycji do naturalnych cyklów regulowanych porami roku, jeśli próbujemy sabotować procesy w niej zachodzące próbując choćby siać czy sadzić rośliny w marcu czy kwietniu gdzie i tak wiemy, że w maju będą przymrozki, to cała nasza praca i życie zasądzonych roślin zostaną zniszczone.
Obserwowanie roślin i zwierząt w Bieszczadach zwłaszcza tych dziko żyjących, pozwoliło mi po kilkunastu latach osiągnąć stan spokoju i nabyć cechę, której w jako kobieta miasta z pewnością nie miałam. To cierpliwość. Mieszkając w starej i nowej stolicy przyzwyczaiłam się, że wszystko czego pragnę otrzymuję niemal natychmiast zazwyczaj kupując sobie obiekt swego pożądania. Tutaj to, czym się otaczam jest wiecznie żywe, transformuje się z godziny na godzinę, z roku na rok ale powoli we własnym rytmie. ]
I tak brzozy, które zasadziłam 10 lat temu dopiero od niecałych dwóch lat dają nam schronienie pod swoimi pięknymi, rozłożystymi konarami. Niektóre kwiaty nie przetrwały przymrozków a inne rozkwitają co roku zadziwiając przyjeżdżających do nas gości i mnie samą. Ogrodzenie, które budowałam minionej jesieni, z lenistwa czy też braku czasu nie wzmocniłam i pierwszy halny przewrócił je i połamał niszcząc moją pracę i materiał, którego tylko część udało mi się odzyskać. Stawiając nowe podwórko gospodarcze czy budując jakiś magazynek, choć mam wizję i gotowy projekt w głowie niczego już nie ponaglam. Bo przekonałam się sama, że po zakończeniu niewielkiej budowy, przyjdzie czas na wyrównywanie terenu (proces może trwać trzy tygodnie), wożenie ziemi, która zajmie mi może kilka tygodni, potem wysiewanie trawy, czekanie aż się narodzi, potem przyjdzie czas na sadzenie roślin, ale jeśli będzie późna jesień to z pracą będę czekała do następnej wiosny, ale to nie szkodzi. Zaczekam bo umiem czekać i z radością zimą będę śniła o kolejnym ogródku przy stodole albo paprociowym gaju nieopodal podwórka gospodarczego.
Jestem wdzięczna mojej cudownej terapeutce i nauczycielce – mojej pramatce Gai za jej nauki. Za bezwarunkową choć twardą miłość, która nauczyła mnie pokory cierpliwości i nauczyła mnie czekać na to, co piękne. Bo piękno przychodzi z czasem. Trzeba mu dać przestrzeń i miejsce na to, aby zaistniało. Bo poprzedzają je często bolesne procesy. Podobnie jak człowiek rodzi się w porodowych bólach, skurczach matki, które rzadko należą do przyjemnych choć mogą być ekstatyczne. Jednak same już narodziny i ujrzenie nowo narodzonego dziecka jest cudem i doświadczeniem tak przepięknym, że ból staje się mglistym wspomnieniem. Tego samego doświadczam gdy pracuję na zewnątrz domu dostosowując swoją pracę do cyklów przyrody, pory dnia, wschodów i zachodów słońca, upału, deszczu. Jest ciężka, fizyczna praca ale po niej przychodzi ogromna satysfakcja z jej efektów i cudowna, ekstatyczna radość. Pracując w ogrodzie czy przy stolarce nie odbieram telefonów, te odbieram po zachodzie słońca gdy wejdę już do domu. Gdy ćwiczę, robię to na łące, nad rzeką lub potokiem. Gdy przygotowuję posiłki – to również na zewnątrz co najmniej od wiosny do jesieni. Ale jeśli przyroda zdecyduje, że światu potrzebny jest deszcz, to bez względu na to, jaka właśnie pracę mi przerwała, jestem za niego wdzięczna i cieszę się razem z moimi kwiatami, krzewami i drzewami tą życiodajną, oczyszczającą energię i również staję w deszczu pozwalając się oczyścić z tego co mi nie służy.
To Gaja ze swoją kapryśną naturą – deszczem, suszą, huraganami, powodziami, pożarami uczy nas jak nie przywiązywać się zanadto do tego, co kochamy a z drugiej strony pozwala nam na doświadczanie ekstatycznych przeżyć natury estetycznej gdy możemy podziwiać świat ze szczytu góry, pływać w rzece czy przyglądać się dziko żyjącym zwierzętom, które mieszkają dookoła nas.
I tak w pełnym zachwycie i radości ale jednocześnie bieszczadzkiej powolności, korzystając z tego, że od kilku dni jest tutaj piękne słońce, postanowiłam podejść nieco ekspansywnie do mojego ganku w domu i rozszerzyć jego przestrzeń na północną ścianę domu dotychczas niezagospodarowaną. I tak umierające już deski z rozbiórki tarasu, położyłam na ziemi, odnowiłam dużą, drewnianą ławkę, którą zaimpregnowałam a potem przetarłam niebieską farbą.
Deski na podłogę otrzymały kolejne życie, bo ja tak bardzo lubię dawać kolejne szanse ludziom, zwierzętom, roślinom i rzeczom, którym nikt inny już nie daje żadnej szansy. Wielokrotnie przekonałam się, że warto choćby spróbować. Tym razem być może przesadziłam, bo część z nich jest spruchniałych, inne posiadają głębokie wyrwy i rany, których nie da się naprawić. Jednak ich energia za mną podążała do tego stopnia, że położyłam je tutaj w dość osobliwym miejscu, bo rzucającym się w oczy. Ich starość, pewnego rodzaju brzydota i poziom zniszczenia być może nie korespondują idealnie z bardziej zadbaną i nie tak starą częścią domu z gankiem. Mimo to a może właśnie dlatego chciałam ożenić stare i nowe, młode i zniszczone, piękne i brzydkie aby razem stanowiły nową jakość, nieco ułomną i kulejącą. To dla mnie metafora naszej ludzkiej kondycji – tej części boskiej, doskonałej, pięknej i nieśmiertelnej w nas i tych ludzkich aspektów, chorujących, cierpiących, starzejących się podlegających upływowi czasu. Być może ten właśnie wymiar czasu jest dla mnie w stolarce tak bardzo fascynujący: proces starzenia się, odnawiania i możliwość dawania kolejnego życia po życiu drewnu, o czym niedawno pisałam. A mój ukochany kolor niebieski jak zawsze to dla mnie woda, przeglądające się w jej tafli niebo, chabry na łące i ta niebiańska niebieskość jak magnes przyciąga do siebie motyle. Zaś czerwień tkanin to dla mnie ognista, twórcza energia, która rozbudzona we mnie pozwala mi na niczym nie zmąconą kreację. Bo z czerwieni rodzi się zawsze twórczość….czymkolwiek by nie była: obrazem, stołem, tekstem, kolażem, nagraniem.
Do tego wszystkiego wykonałam szybki stolik z dużej, szerokiej deski a przywiezione ze sklepu ogrodniczego kwiaty: szałwię, kocimiętkę i wiele innych roślin zasadziłam w dużych donicach pomalowanych na tę okazję oczywiście na kolor miedziany. I tak powstał nowy kącik, który zerka nieśmiało w kierunku drogi, w stronę naszych gości do nas przyjeżdżających. Zatem dzień dobry w ten piękny, słoneczny dzień a Tobie Gajo dziękuję za Twą przychylność i słońce.
Dziękuję i proszę o więcej.
BosoNogą Eyra 23 czerwca 2022r, Dwernik, Bieszczady..