To był zwyczajny spacer jakich niewiele latem. To szczyt sezonu, zatem radość z takich zwykłych chwil poza domem jest tym większa, im rzadziej sobie na nią pozwalamy.
Każdą chwilę smakuję jak najznakomitszą słodycz ziemską, minuty, sekundy przepływają powoli, a każdej z nich poświęcam swoją uwagę i wszystkiemu co dookoła mnie. Niezmiennie od lat zachwycają mnie bieszczadzkie łąki latem. Odbieram je jak i całą przyrodę ożywioną i nieożywioną wszystkimi zmysłami. Wsłuchuję się w delikatny szelest coraz bardziej wysuszonych letnim słońcem – traw, podziwiam lipcowy koncert świerszczy i derkacza buszującego w wysokich trawach. Przymilam się do pracujących pszczół i pozwalam się otulać skrzydlatym istotom nad moją głową. Dotykam kłujących i szorstkich zbóż, gdy tymczasem stopy zanurzają się w dywanie mchu. Patrzę z zachwytem na ten kolorowy, pięknie utkany kobierzec lipcowych kwiatów i po cichu poruszam się pośród nich aby nie zakłócić ich własnego rytmu dnia i życia, często krótszego, niż moje…
No właśnie…Tak zupełnie niechcący za sprawą nowej technologii, zbliżyłam się dzisiaj do Prastarej, Mądrej Matki Gaji. Jak to możliwe? Cudowny wynalazek makro zdjęć pozwolił mi po wielu latach na nowo, spojrzeć na moje życie z innej, jakże wspaniałej perspektywy. Dzięki niej podglądam maleńkie istoty: mrówki, pszczoły, , motyle, świerszcze, chrabąszcze. Wkradam się do ich intymnego świata i krótkiego życia trwającego niekiedy niewiele dłużej, niż mój poranny spacer. Zaglądam w oczy pracocholiczce pszczole, towrzyszę w mozolnej wędrówce po długiej trawie – żuczkowi, puszczam oczko do świerszcza i nagle za sprawą tych małych istotek, doznaję olśnienia.
Jestem malutką, miniaturową cząstką wszechświata i szczerze mówiąc to ostatecznie nie ja jestem olbrzymem w tej zagmatwanej linii życia, ale one – te małe, często mikroskopijne robaczki, bo gdy moje szczątki trafią do ziemi, staną się ich pożywieniem. I to one miniaturowe olbrzymy zakończą moje życie na ziemi. To nawet zabawne – ujrzeć w skali makro mrówkę znoszącą do swego gniazda fragmenty mnie samej….
Chciałabym dzisiaj przedstawić Wam kilkoro moich przyjaciół. Jak to bywa z niezbyt skomplikowanym homo sapiens, którym jestem, nadałam im imiona.
Pierwszy był Henryk. Przyszedł do kuchni na poranną kawę. Zafascynował mnie, gdy swymi czółkami wąchał i poznawał świat wokół. Wdrapał się nawet na obiektyw mego aparatu. Oceńcie sami, czyż nie jest uroczy?
Kilka dni później, nad Sanem spotkałam Filipa. Był dość rubaszny, zabawny i pełen wigoru (żeby nie powiedzieć, że był hiperaktywny). Przyleciał najpierw do butelki wody postawionej przy hamaku, ale został na dłużej. Wydawało mi się, że nawiązaliśmy jakąś nić porozumienia. Nasz dialog wyglądał mniej więcej tak, że wydawałam z siebie ciche i delikatne pogwizdywanie, a w chwilę później szeleściłam kartką książki, którą właśnie czytałam. W ten sposób Filip zachęcony dźwiękami i niezwykle ciekawski przychodził do mnie. Po kilkunastu minutach w ten sam sposób, udało mi się zachęcić do do wejścia na moją dłoń. Jego cieniutkie jak patyczki kończyny były bardzo delikatne i nieco szorstkie, pokryte jakby meszkiem. Wędrował chwilę po mojej ręce i wracał na kartki książki, ale ostatecznie chyba uznał tę literaturę za zbyt poważną i zignorował ją zupełnie…Po przewróceniu kilku kartek dalej, powędrował na dół stronicy, spojrzał na mnie wymownie i wrócił na rękę. Zgodziłam się z nim. Miał rację. Ta pozycja na dzień dzisiejszy jest zbyt smutna i nie pasuje do tak pięknego dnia i hiperaktywności Filipa. Na koniec wspólnego czytania, wszedł do mego plecaka i razem wróciliśmy na górę.
Był jednak tak szybki w przeciwieństwie do Henryka, że nie nadążałam za nim. Czyżby u świerszczy rysowały się różne typy charekterologiczne, bo tu wyraźnie miałam do czynienia z typem melancholijnym i nadaktywnym epikurejczykiem. A może Henryk miał deficyt środków pobudzających? Stąd nasze poznanie przy kawie. Przy najbliższej okazji go zapytam.
O przyjaźni z szerszeniami wiele pisać nie będę, bo pomimo mojego szacunku do istot żywych wszelakich, ich żądła żywią we mnie spory respekt. W ślad za tym respektem, do sporego już gniazda umiejscowionego pod więźbą dachową i nocnymi odwiedzinami w pokojach tychże owadów wezwałam dzisiaj Straż Pożarną. Tak. Przy zagrożeniu zdrowia i życia przyjeżdżają na miejsce zdarzenie i odcinają gniazdo wraz z jego mieszkańcami. Robią to z reguły wieczorem, po wtedy szerszenie zlatują się do swego mieszkania. Jeszcze tylko przez kilka dni te, które nie powróciły na czas do domu, będą tutaj wracać i zdezorientowane szukać swej lepianki a może w pobliżu budować nową. Tymczasem będę czujna a zaprzyjaźnianie się z nimi pozostawię może na inny czas.
I tak pozostanę na jakiś czas w fascynacji mikroświatem mnie otaczającym i mnie wypełniającym.
Myśląc, że każde z tych stworzeń ma niezwykłe funkcje we wszechświecie, o czym zapominać nie można.
Na koniec uśmiech melancholijnego Henryka pośród innych zwierzaków.
Do kolejnego napisania….tym razem nie będziecie tak długo czekali, obiecuję 🙂
Bosonoga
SIERPIEŃ 2016R.