Są takie miejsca w Bieszczadach, które są moim osobistym rajem. Na bieszczadzkiej mapie jest ich wiele. Jednak jedynie kilkanaście z nich przyciąga mnie do siebie nieustannie a z pośród nich tylko do kilku żywię absolutną, bezwarunkową miłość przepełnioną do tego namiętnością. Nie łatwo to opisać. To są przestrzenie, które wielu nazwałoby miejscami mocy. Dla mnie jednak to miejsca przepełnione Spokojem i Niekończącą się Ciszą wypełnioną jedynie i aż dźwiękami przyrody. Dźwięki świerszczy, zniewalający zapach sierpniowych łąk, krystalicznie czyste powietrze i nadzwyczaj ciepłe lato. Dziś dodatkowo wiał delikatny wiatr niosąc ze sobą z daleka burze i deszcze, które miały się pojawić tutaj za kilka godzin. Dzisiejszy spokój doświadczyłam mocniej, niż zwykle, bo tegoroczne lato w bieszczadzkiej turystyce jest intensywne wypełnione wieloma wydarzeniami dookoła mnie i tymi, które sama stwarzam. Dodatkowo aby się nie nudzić sprowadziłam na siebie nieco więcej, niż zwykle obowiązków. Nie dalej jak kilka dni temu z powodu własnej nieuważności zalałam nasze mieszkanie. Chwilowo nie zamierzam dorabiać do tej sytuacji żadnej duchowej ideologii i interpretować dlaczego, po co i w jakim celu sprowadziłam na siebie tę małą katastrofę, choć odpowiedź pojawiła się dość szybko. Czasami jednak pewne rzeczy po prostu się wydarzają i już i nie mam potrzeby analizowania powodów, dla których to się stało. Ta katastrofa, której skutki ponoszę po dziś dzień wylewając wodę z pod podłogi, którą deska po desce rozbieramy w tzw. wolnych chwilach, uświadomiła też pewną rzecz. Otóż zorientowałam się po powrocie do domu, gdy zastałam kuchnię i część pokoju z pływającą podłogą i zaniepokojonymi psami szukającymi suchego miejsca, że mam dobre predyspozycje do pracy w jakimś centrum kryzysowym do działań społecznych lub przy usuwaniu skutków powodzi, pożarów itp. Dlaczego? Nie dość, że zachowałam przysłowiową zimną krew, usunęłam w ciągu godziny hektolitry wody – jakieś 8 wiader, osuszyłam wszystko co było trzeba (tatko, dziękuję za pomoc i Twój proporcjonalny do mojego spokój ducha), napełniłam psiakom miskę z wodą, która napełniała się samoistnie podczas mojej nieobecności przez 5 h więc Berdo i Dara nie narzekały w upale na brak wody zważywszy na „pływającą podłogę”, to ponadto ze stoickim spokojem rozdzieliłam wszystkim domownikom zadania. Ponadto sprzątnęłam potłuczone szkło w sieni, które stało się istnym pobojowiskiem, bo jak przypuszczam nasze 11 kociąt uciekało przed zbyt radosnym psem naszych gości i stłukło co się dało na półce. Nakarmiłam sforkę psów i kotów i nie zmieniając planów pojechałam zgodnie do stadniny koni z nastolatkami – moimi podopiecznymi. A wszystko to miało miejsce w jedną godzinę, którą na tę okoliczność rozciągnęła się do kilku godzin poza lineranym czasem ziemskim. Wróciwszy na makietę czasoprzestrzeni planety Ziemia – dom uratowany i zabezpieczony, zwierzęta zaopiekowane. A cała ta historia przyspieszy jedynie remont piwnicy, który miał dużo wcześniej nastąpić a dzięki niej piwnica sama zakrzyczała – „osusz mnie”. Dokładając do małej katastrofy, codzienne obowiązki i fakt, że Pavol przez tydzień był u rodziny na Słowacji, obiektywnie rzecz biorąc mój tydzień był bardzo, bardzo pracowity. Nie wspominam o wizytach masażu, prowadzonych zajęć, prac stolarskich, ogrodniczych oraz wśród gości…..
Zważywszy ten intensywny czas i miejsce wypełnione katastrofami małymi dużymi jakie są udziałem życia pośród zwierząt i w ogóle na wsi a zwłaszcza w górach, każde miejsce Mocy czy Ciszy jest czymś leczniczym i świętym.
Co czułam dzisiaj przez te być może 40 minut bycia w tej zniewalającej, mojej magicznej przestrzeni?
Gdy skończyłam ćwiczyć gimnastykę słowiańską, stanęłam, dotknęły mnie: cudowny wiatr i promienie słońca, które raz po raz wychodząc z pod burzowych chmur ogrzewały moją skórę. Poczułam też wolność tę samą, która mieszka we mnie od zawsze ale w takich miejscach jak to – otwartych łąkach z szeroką perspektywą aktywuje się we mnie ona ze zdwojoną siłą. Jaka to wolność? Wolność od przywiązań, od obcych programów i schematów zachowań, wolność od cudzych myśli na mój temat, wolność od krytyki, że jakaś jestem albo jakaś nie jestem, od oceniania czy jestem wystarczająca, czy może wybrakowana, czy jest mnie dość, czy może za mało, wolność od przymusu decydowania o świecie i sobie samej, wolność od rozwoju i nauki, od korygowania swojego kursu, wolność od bycia mądrą i bycia głupią, wolność od wyborów, w którą stronę iść a z której drogi zrezygnować, wolność od rozmyślania a nawet wolność od odczuwania czegokolwiek i konieczności czucia bo tak nakazuje sumienie, wewnętrzny sternik moralnego niepokoju. Wiatr wiejący z nad Ukrainy paradoksalnie właśnie stamtąd niósł ze sobą tę wolność wypełnioną spokojem i ciszą.
Poczułam się jak ptak, trochę jak bielik szybujący nad ziemią, było we mnie jeszcze sporo z drapieżnika – z tej części ludzkiej egzystencji, która walczy, zdobywa, pracuje, gna przed siebie za czymś, po coś, ale była we mnie też ta część wędrownego bielika, która wpadając w dwa masywy powietrza ścierające się ze sobą, czuje ogromną radość unoszenia się w powietrzu. Widziałam wielokrotnie jak drapieżne ptaki szybują w przestworzach ale nie polują, nie szukają zdobyczy na ziemi, nie wypatrują jej w dole, ale zwyczajnie cieszą się chwilą. Miałam okazję być zapraszaną przez duże, drapieżne ptaki do wspólnego tańca w przestworzach. Nie był to taniec radości, ale wolności bez granic, finezyjny taniec spokoju i akceptacji oraz płynącej z tego przyjemności bycia w tej danej chwili w przestworzach. Ruch powietrza, trzepot skrzydeł wysuszonych przez letnie promienie słońca i ptasi taniec życia. To był też mój własny trzepot skrzydeł, które rozpostarłam nad łąkami i połoninami. Przez kilkanaście minut czułam się jak myszołowy, orły, bieliki i sępy, które po sutym posiłku, szybują nad ziemią dla samej przyjemności szybowania. Kołysząc się na wietrze z zamkniętymi oczami, pozwoliłam aby ciało ruszało się w rytm wiatru i słońca, aby zapach dzikich ziół i kwiatów przeniknął do mojego krwiobiegu i napełnił mnie oraz nakarmił wonnymi olejkami. W tym spontanicznym ruchu nie było nadmiernego patosu ani żadnych głębokich wglądów serca. Była za to czysta, przyjemna obecność bycia tutaj, w tej danej niepowtarzalnej chwili, było wzruszenie, miłość, współczucie do siebie samej, troska o siebie z przeszłości, tej teraźniejszej i tej przyszłej. Było i jest miejsce na akceptację…..
Szybując po nieboskłonie czułam wolność, radość i przyjemność. Wróciwszy na ziemię, nadal te uczucia mnie nie opuszczają. Pozostał jedynie większy dystans do tego, co tutaj w dole, na ziemi. Z pozycji obserwatora wszystko zdaje się być inne i prostsze. Choćby mój wewnętrzny obserwator był drapieżnikiem gdy spogląda na ziemię, wszystko wydaje się mu (mnie) mniejsze, mniej istotne, nie tak poważne i nie tak wielkie jak tam na górze. Lecąc nad ziemią, oddalając się od punktu, w którym moja człowiecza rola się wydarza, dostrzegam małostkowość moich problemów, widzę, że rzeczy, pojęcia i wartości, które kiedyś uważałam za istotne, ważne a nawet święte przestają takimi być a w chwili śmierci wypadają blado i kompletnie nieistotnie….
Dlatego lubię latać, szybować bez celu, bez konieczności polowania, zdobywania nowych miejsc i ofiar, bez zaliczania kolejnych katastrof życia. Lubię szybować, obserwować siebie z góry aby powróciwszy z powrotem na dół móc powiedzieć: uff, jak lekko, uff, jak zwyczajnie przyjemnie jest żyć i być sobie tak normalnie….w tym co jest i jakim jest…
Do kolejnego szybowania w przestworzach. Uff….jak dobrze….
Bosonoga Eyra, Dwernik 6 sierpnia 2023.