8 września 2019 r.
Skończyłam właśnie 46 lat. Piękny wiek, cudowny czas. Z roku na rok czuję się coraz lepiej i choć każe urodziny celebruję, nie do końca rozumiem matematyczny upływ czasu i proces starzenia się. A może po prostu inaczej do tego podchodzę. Nadal jednak każde urodziny to dla mnie nowe narodziny, dzień, który poświęcam sobie samej.Moje narodziny zaplanowane były na 16 września. Dopiero niedawno się o tym dowiedziałam. I wszystko mi się przypomniało. Otóż najpierw bardzo chciałam w radości i ekscytacji przywitać ten świat ale pewne zdarzenia na Ziemi spowodowały, że w ostatnim momencie zmieniłam zdanie i odwróciłam się do tego świata tyłem. Wypięłam swój niemowlęcy zadek w stronie światła i bezgłośnie krzyknęłam „nie, zostaję”. Postanowiłam zostać w cieple i ciemności matczynego łona nie bacząc na konsekwencje swego wyboru. Zwyczajnie początek lat 70 tych nie podobał się mojej wizji świata jaką w sobie nosiłam. Ten wybór nie pozostał bez konsekwencji nie tylko dla mnie ale dla zdrowia mej mamy. W tamtych czasach poród pośladkowy zaliczany był do skomplikowanych porodów zagrażających życiu dziecka i matki i nie wszystkie miejsca w kraju podejmowały się tego. Dlatego choć rodzice mieszkali na Śląsku Opolskim, mama została wysłana do Piotrkowa, skąd pochodziła jej rodzina, aby w tamtejszym szpitalu przyjąć mnie na świat. Ten skomplikowany poród ostatecznie został przyspieszony i choć tak mocno się buntowałam, to ponad tydzień wcześniej w stosunku do planów lekarskich się narodziłam.
Od pierwszych urodzin po kolejne dzień 8 września jest dla mnie niezwykłym świętem, ważnym, pięknym i pełnym radości.
Wiele lat temu każde urodziny to były spotkania z przyjaciółmi. Najpierw dość duże, huczne imprezy, potem w coraz mniejszym gronie. Kilka tal temu zafundowałam sobie samotne bycie w pustelni. Zamknęłam się na tydzień w ciemności a potem jeszcze kilka dni w odosobnieniu już ze światłem. To był dla mnie piękny czas ze sobą, którego bardzo potrzebowałam. Piękny prezent dla siebie. W kolejnym roku samotnie poszłam boso na Smerek i spędziłam ten czas ze zwierzętami tymi dzikimi potem moimi domowymi w Dolistowiu a potem znów powrót do ciemności i pustelni. Kolejne urodziny to czas z Pavlem, psiakami i kotami – prosty, przyjemny i uroczy. Na minione urodziny zafundowałam sobie kilkugodzinny pobyt w spa z przyjaciółkami – sauna, łaźnie itp. Było uroczo, kameralnie i miło.
W tym roku postanowiłam urodziny zamienić w kilkudniową celebrację, na którą zaprosiłam Pavla. Postanowiłam pojechać do miejsca, o którym usłyszałam w trakcie jego budowy.
Yurta Spa. Dwie dziewczyny Kasia i Ewa zbudowały cudowne miejsce z niesamowitą energią. Na polance przy Bacówce nad Małą Wierchomlą w Beskidzie Nowo Sądeckim postawiły jurty. Miejsce nazywa się yurtostan. https://www.facebook.com/pg/yurtaspa/about/
Jedna z jurt to właśnie spa z masażami. Pakiet masaży jest idealnie dobrany do aury tego górskiego, niewymuszonego miejsca a dodatkowo każdy każdy tam znajdzie coś dla siebie. Masaż leśnego wędrowca to jedna z wielu opcji w menu masaży. Jednak dziewczyny z radością czytają ciała i dostosowują się do ich potrzeb odbierając najbardziej subtelne sygnały domagające się rozmasowania. Dla mnie samej napięcia w ciele są już końcową informacją pochodzącą z emocji, których z kolei powstanie sięga jeszcze głębiej więc dość szybko podczas masowania intuicja odsyłała mnie do miejsc, czasu i wydarzeń z przeszłości, które odpowiadały za dane napięcie. Tym sposobem łatwiej mi było z nimi pracować. Tak czy inaczej pragnęłam być masowana każdego dnia i tak właśnie się stało. W ostatnich miesiącach w moim ciele pojawiło się wiele napięć usztywniających barki, kark i kręgosłup. Wiem też, że teraz oprócz ćwiczeń, sauny i lodowych kąpieli, masaże pojawią się regularnie w moim kalendarzu. Jest to bowiem piękny czas dla mnie samej, gdzie podczas tej przykładowej godziny nic i nikt poza mną się nie liczy i to uczucie jest zwyczajnie miłe i bardzo pomocne w odnajdywaniu harmonii dnia.
Kilkudniowy pobyt w Beskidzie był bardzo odprężający. Każdego dnia wiele radości dawały nam kozy, które były bardzo szczęśliwe z powodu naszego wegańskiego jedzenia. Z radością zabierały nam z talerzy świeży szpinak i inne zielone sałaty. Nie miały też nic przeciwko wypijać kawę Kasi z jej uroczej filiżanki. Towarzyszyły nam wszędzie w pobliżu bacówki.
Pewnego dnia wyglądając przez okna bacówki, ujrzeliśmy nad mgłami Tatry, więc pojechaliśmy na wędrówkę po nich. Odwiedzieiśmy nasze stare miejsca i zmieniliśmy perspektywę patrzenia na świat z wysokości ponad 2000 m n.p.m. W Bieszczady wróciliśmy naładowani pozytywną energią, wymasowani i odprężeni.