Ocean we mnie…

Tekst
Filozfia wiejskiej gospodyni domowej|Nowy Blog

28 listopada 2018r. środa
Plaża Cotillo. Fuertaventura, Wyspy Kanaryjskie. Pavol sam surfuje. Ja mu towarzyszę i kontempluję żywioł ognia. Poprzez słońce wdycham jego twórczą moc i napełniam me ciało. Nie ma chmur. Jest może 21 st. C. Fale są piękne i takie opiekuńcze. Zakochuje się w oceanie, na nowo, inaczej. Chcę spróbować surfingu i gdy tylko napisałam te słowa a Pavol wyszedł z wody odpocząć po trzech godzinach surfowania, powiedziałam, że i ja chcę spróbować. Dzisiaj poczułam bliskość oceanu i jego odmienność. Fale nie wydawały mi się złowrogie ani niebezpieczne ani nawet intrygujące ale poczułam matczyną ich troskę. Wołały mnie do siebie. To dość nietypowe w mojej dotychczasowej relacji z wodą, w której towarzyszył mi strach. Topiłam się kilkakrotnie w tym życiu a nie raz w dalekiej przeszłości woda mi odebrała to, co mi bliskie. Do trzydziestego roku życia w zasadzie nie umiałam pływać. Nadal nie umiem dobrze, ponadto nie nurkuję. Jednak dziś poczułam jak ocean się do mnie uśmiecha i woła mnie jak czuła, bliska mi, dawno nie widziana przyjaciółka zachęcająca do wspólnej zabawy. Obserwując Pavla wiedziałam, że kiedyś do niego dołączę. A przecież jeszcze kilka miesięcy temu surfing wydawał mi się ekstremalnym sportem, niedostępnym dla mnie.
Wzięłam deskę i bez neoprenu, tak jak leżałam na plaży, w kostiumie kąpielowym poszłam do wody. Z pomocą Pavla wykonałam pełny ślizg na fali leżąc oczywiście na desce, jeszcze nie wstając. Potem wykonałam kolejne próby. Obcowałam z falami. Uczyłam się ich na nowo.

To było piękne, zachwycające doświadczenie. Szybkość, wolność, radość. Fala mnie niosła i napędzała. Nadawała kierunek desce i mnie na niej. Z każdą sekundą napełniała mnie większa dziecięca radość. Nie było ani grama strachu ani szczypty wątpliwości. Dwukrotnie fale mnie zalały i poszłam pod wodę. Nie spanikowałam. Zdążyłam wziąć oddech i wypłynąć na powierzchnię. Z pewnością dla wszystkich, dla których pływanie jest naturalną czynnością niczym chodzenie, mój kontakt z wielką wodą może się wydać wręcz śmieszny. Jednak dla mnie samej to prawdziwy przełom w moim życiu i nie tylko w związku z samym pływaniem i surfowaniem. To coś więcej. To prace z kolejnymi lękami przed żywiołem, z którego tak naprawdę się zrodziłam i w którym jako płód tak naturalnie żyłam. To naturalnie uzupełniony przez Naturę ten brakujący element we mnie. Obudzona na nowo, beztroska radość dziecka w połączeniu z nową, uleczoną relacją z wodą. Czuję się nakarmiona. Czuję, że staję się całością a żywioł wody, który przecież tak kocham łączy mnie ze mną powoli, woła mnie do siebie i zaczynamy na nowo się zaprzyjaźniać. To cudowna medytacja w ruchu. Jestem zachwycona, szczęśliwa i pełna. To tak jakby ocean oddał mi utracony fragment mnie samej.
Powoli wszystkie żywioły (ogień, ziemia, powietrze, przestrzeń, woda i moja ciemność) spotykają się w moim towarzystwie w miłosnym uścisku. Kocham życie, kocham ocean. Iskierka dziecięcej fantazji domagającej się beztroskiej zabawy na nowo zamieszkała z moim ostatnio zbyt poważnym świecie.
W kulturze tybetańskiej, w tradycji bon, woda to spójność, powietrze to ruch a przestrzeń to sfera, która mieści wszystkie te i pozostałe żywioły. Tenzin Wang…Rinpocze w „Leczeniu formą, energią i światłem” napisał: „Doświadczenie żywiołów może połączyć nas z tym, co święte i doprowadzić do uzdrawiającego, harmonizującego i głębszego zrozumienia istoty nas samych”.
Jestem wodą (w ślad za Emoto) a za pośrednictwem oceanu łączę się spójnie i łagodnie z życiem, z Kanarami, Dolistowiem i samą sobą. Doświadczam głębiej, mocniej i radośniej. I co ważne razem z Pavlem….

8 grudnia 2018 r., sobota

….Za moją namową pojechaliśmy dziś we dwoje do Cotillo (surferskie, klimatyczne miasteczko na północy z pięknymi klifami, u stóp których ścielą się malownicze plaże wybrane przez surferów). Dzisiaj oboje będziemy na deskach. Wypożyczyliśmy sprzęt. Mój neopren XS jest nadal za duży ale i za krótki. To raczej dziecięcy rozmiar niezbyt pięknie pachnący poprzednimi klientami. Na oceanie są zielone i białe fale, dość duże, piękne, idealne dla mnie do nauki. Gdy Pavol ćwiczy swoje nowe umiejętności próbując złapać zieloną falę, ja czekam na na odpływ i bardziej komfortowe warunki dla mnie jako całkowicie początkującej. Teraz fala jest dla mnie za duża a woda za głęboka. Czekając na swój idealny moment, wygrzewam się na gorącym piasku i kontempluję żywioł ognia wprost ze słońca. Dzisiaj spoglądając w ocean czuję do tych silnych, energicznych fal respekt ale raczej związany z szacunkiem, niż ze strachem. Początki wspaniałe, cudowne. Pierwsze moje ślizgi na brzuchu, po wcześniejszym wiosłowaniu i rozpędzeniu się w oczekiwaniu na falę. Powoli oswajam się z wodą i dokonuję kolejnych i kolejnych prób.


W sumie spędzam jakieś dwie a może trzy godziny w wodzie oswajając się z energią słonej, wspaniałej wody harmonizującej mnie od środka. Na początku Pavol mi pomaga, aby zrozumiała całą ideę integracji z falą. On sam jest po kilku lekcjach, ale dla mnie to początki i piękna zabawa.











9 grudnia 2018 r. , niedziela
Piękny, słoneczny poranek. Yoga w słońcu a potem pakujemy pianki, deski i wracamy na Cotillo surfować. Dziś obejrzałam kilka filmów instruktażowych jak wiosłować prawidłowo i trzymać balans na desce. Dzisiejszy przełom jest taki, że bez obaw leżę na desce i wiosłuję prostopadle do fali nawet gdy napływają jedna za drugą. Gdy białe fale zamieniają się w zielone a te mnie zalewają, nie jestem w stanie na nie wpłynąć a nie umiem jeszcze umiejętnie i z gracją przepłynąć pod nią. Bardziej ze względu na stare lęki, niż na brak umiejętności. Jednak w danej chwili nie czuję strachu, choć zachowuję ostrożność i nie wypływam na głęboką wodę. Cały czas ćwiczę balans, leżenie na desce i różne pozycje na niej. Fale są bardziej przyjazne. Rozumiem nagle idę yogi na desce surfingowej. To z pewnością jest coś wspaniałego i zamierzam tego spróbować już wkrótce. Białe fale są coraz bardziej dynamiczne, pojawiają się zwodnicze prądy ściągające mnie w kierunku skał, na co zwraca mi uwagę Pavol, aby patrzyła co chwila na brzeg i nie dała się znosić na kamienie. Ogromna radość, idealna porcja zmęczenia ciała. Nie jestem ani spragniona ani głodna, choć zbliża się popołudnie a ja niczego nie piłam od wczoraj. Obecność jednak oceanu, który otula całe moje ciało i wielogodzinny kontakt z wodą rekompensują wszystkie moje utajone potrzeby.


Moja radość rośnie z każdą chwilą. Cieszę się każdym kolejnym postępem. Jest też we mnie ostrożność dorosłego, który tak wiele przeżył i nosi w swoim pakiecie wiele lęków, ale też równolegle towarzyszy mi ta beztroska dziecka. Może to nie brawura ani szalone podniecenie, ale na pewno dziecięca ekscytacja nowym, pięknym doświadczeniem.




Dziś w okamgnieniu uświadomiłam sobie ideę jogi na deskach surfingowych. Poczułam bowiem jak wiele wspólnego mają one ze sobą. Idea balansu i harmonii w surfingu nie jest tylko metaforycznym określeniem na łączenie się z przyrodą poprzez fale i bycie blisko żywiołu wody. Aby móc stanąć na desce, aby popłynąć na fali, trzeba ten balans opanować w praktyce. Umieć wytrwać w określonej pozycji będąc na fali a potem swobodnie na niej tańczyć, poruszać się w jej rytmie. Z jogą (która weszła do mej niemal codziennej praktyki) jest podobnie. Jeśli równowagę i harmonię traktujemy powierzchownie skupiając się jedynie na ciele i na prawidłowo wykonanych asanach nie wchodząc głębiej w swoją istotę, to choć poprawimy swoją kondycję fizyczną i rozjaśnimy umysł, to w końcu zabraknie nam i tak tego kompleksowego balansu. Zatem znów konieczna jest integracja czystych emocji, uporządkowanego umysłu i idealnej postawy ciała. A do tego niezbędna jest jeszcze szczypta dziecięcej radości i pasja dorosłego. Idealna harmonia.

A na koniec zacytuję jeszcze słowa znanego surfera Hamiltona „Fali się nie zdobywa, na niej się pływa. Sztuka przetrwania polega na tym, żeby wiedzieć kiedy się jest słabszym. Fala nie ma początku ani końca. Surfowanie ma w sobie pewną ponadczasowość w tym sensie, że każda fala, na której pływasz, stanowi część tej jednej, wiecznej. Niektórzy dobrzy surferzy nawiązują taką łączność z oceanem, że wielkie fale same do nich przypływają. Natomiast ci, którzy walczą z oceanem, próbując go pokonać, nigdy nie zadzierzgują tego kontaktu i nie dostają dobrych fal”.




I tak trenując równowagę, pozostając w harmonii z żywiołami świata przyrody, pozdrawiam wszystkich słonecznie ale już zimowo, bo publikując ten artykuł, jestem w zaśnieżonych Bieszczadach, gdzie dookoła domu jest właśnie pół metra śniegu. Moją deskę surfingową do nauki zamieniłam już na narty (chwilowo biegówki).

Bosonoga z Doliny Sanu Edzia

p.s. z literatury polecam serdecznie Scotta Carneya „Co nas nie zabije” o osiągnięciach Wima Hofa czyli o przekraczaniu ludzkich granic w lodzie i śniegu.

Udostępnij artykuł na:

Poprzedni wpis
Wyspiarska mentalność….w moim naskórku…
Następny wpis
Po prostu zima…