Ja podróżniczka, ja turystka, ja nomadka, ja tubylczyni, ja mieszkanka, ja obserwator. Poznaję, zwiedzam, mieszkam, doświadczam, przeżywam, kocham, smucę się, jestem, bawię się, uczę się, pomagam, tylko patrzę, uczestniczę w życiu albo nie. Jestem zainteresowana, stoję z boku, chcę poznać innych, wybieram samotność.
Kim jestem podróżując? Jestem każdą z tych postaci po trochu. Robię wszystko i nie robię niczego. Jednocześnie zasilam milionowe czasem tysięczne społeczności żyjące podobnie. NIe robię niczego oryginalnego ani niczego nowego. Kłopot też w tym, że wiele określających mnie podmiotów nosi znamiona negatywnych wzorców i zachowań, do których nie chciałabym się przyznać, że są moimi ale są. Dlaczego? Bo je zasilam swoją energią, swoimi pieniędzmi, mym czasem i okazanym zainteresowaniem a nie zawsze chcę przynależeć do tej grupy osób. Jak choćby „turystka”.
Dziś mało osób pragnie być turystą. Dlaczego? Bo często słowo to kojarzy nam się z masą ludzi dokonujących nie zawsze świadomych wyborów zwiedzania jakiegoś miejsca. W tym worku jest komercyjny luksus, cepeliada, chińskie podróbki lokalnego rzemiosła, które w systemie niewolniczej pracy wykorzystywanej przez rozwinięte kraje, rzemiosłem przestało już być. Do tego jedzenie lokalne zastąpiono w wielu miejscach naszej kuli ziemskiej jedzeniem tej destynacji, która najczęściej odwiedza dane miejsce tworząc restauracje, sklepy i targowiska dedykowane tej grupie, bo skoro generuje największe przychody dla danego turystycznego regionu, to idzie się za ciosem. Często kryterium wyjazdu na wypoczynek, urlop od pracy i domowych obowiązków jest cena, warunki pobytu i szybkość podróży. Dzisiaj aby dostać się na upragnione miejsce wypoczynku wystarczy kilkanaście kliknięć w laptopie czy na telefonie komórkowym a elektroniczny bilet upoważniający do przelotu do wybranego miejsca jest już mój. W ciągu 5 godzin mogę być na Atlantyku, w ciągu zaledwie 24 godzin mogę znaleźć się na Bali lub w innym indonezyjskim kraju. W 12 godzin mogę znaleźć się w Kalifornii. Generalnie w ciągu jednej doby mogę znaleźć się wszędzie gdzie tylko zapragnę. Gdy byłam dzieckiem mogłam jedynie pomarzyć o takim podróżowaniu. Ono wówczas ograniczało się do podróżowania palcem po skrzypiącym globusie albo rozmarzonym wzrokiem odwiedzałam kolejne kartki atlasu świata. Jedyny (notabene wspaniały) podróżniczy program jaki znałam to był elokwentny, mądry i pełen pasji a jednocześnie stonowanego zachwytu program Tonyego Hallika i Elżbiety Dzikowskiej (dziś P. Elżbieta jest honorowym obywatelem naszej bieszczadzkiej wsi Lutowiska – tak zatoczyło się koło). Z rumieńcami na twarzy oglądałam ich safari w Afryce, tańce wśród plemion, które telewizja publiczna (pamiętam jedynie 1 i 2 kę) nazywała pierwotnymi albo bardziej obraźliwie barbarzyńcami. Żyłam w świecie gdzie ksenofobia, rasizm i nietolerancja dla inności były na porządku dziennym. Cała komunistyczna otoczka budowała wokół nas dorastających w tamtym czasie iluzoryczną przestrzeń pozornego bogactwa podczas gdy system reglamentacyjny pozwalał na kupowanie wyznaczonych ilości cukru, papieru toaletowego i innych produktów, których i tak w sklepach nie było. Zatem to bogactwo rzeczywiście pozornie istniało. Można było w to uwierzyć. Wiele osób miało minimalne środki na koncie ale i tak nie można było nic kupić. O zagranicznych podróżach nie było mowy. Część mojej rodziny, która w komunistycznych czasach wyemigrowała z kraju do jednego z tych, który szczycił się pełną neutralnością polityczną i finansową, załapała się na przydomek – polityczny emigrant choć nie przypominam sobie z ich strony walki o lepszą, polską rzeczywistość. Jednak tylko taki status pozwalał na wyjazd jednak bez biletu powrotnego. Ten miał miejsce dopiero gdy kraj zyskał jako taką wolność i suwerenność w latach 90tych. Ja siedziałam w swym polskim domu oglądając jedynie pocztówki rodziny z kolorowego kraju kipiącego spokojem i bogactwem o jakim nawet nie śniłam i nie sądziłam, że może być w ogóle rzeczywisty. Zaś rodzina z USA przesyłała na paczki ( z których część produktów było regularnie wykradanych, taka rzeczywistość) z owocami, słodyczami i produktami, które miałam szansę ujrzeć w naszym kraju dopiero 20 lat później Dziś po ponad 30 latach jestem wolna, żyję w kolorowym świecie niekończących się możliwości, kolorowych zabawek dla dorosłych, sklepów wypełnionych wszelkimi dobrodziejstwami, jakich jako dziecko nie byłabym w stanie nawet sobie wyobrazić. Tamten świat przyjmował w meblach, samochodach i ubraniach odcienie beżu, brązu i kilkanaście odmian szarości. Dzisiaj nie słyszymy z ust sprzedawcy słów:”nie ma”, „to niemożliwe”, „tego nie wyprodukowano”. Wyprodukowano już wszystko i wiele więcej, niż mogłabym chcieć mieć i potrzebować. Moje pokolenie z łatwością może wpaść w ten kolorowy świat dobrobytu chcąc z niego korzystać, bo w młodości nie doświadczaliśmy takiego świata.
W dzieciństwie wyjeżdżałam wiele z rodzicami gł. pod namiot. Skromne, ale pełne nauki (bo wśród przyrody) wyjazdy wakacyjne nauczycielskich rodzin. Nie były to dalekie podróże i zawsze na miejscu, w kraju. Lubiłam je z pewnością ale gdzieś głęboko we mnie pozostawała chęć wynurzenia się dalej poza moje małe miasteczko, poza granice naszego kraju a jeszcze lepiej na południe, poniżej równika. Te skryte marzenia zawsze pozostawiałam samej sobie, na dnie serca pielęgnowane programami podróżniczymi i książkami o podróżach małych i wielkich. W latach 70 i 80 tych podróżowanie po świecie dla większości to był naprawdę wyczyn. Bez telefonów komórkowych, bez internetu i z niewielką ilością przewodników na półkach księgarskich, każdy kto wyruszył na inny kontynent był dla mnie niezwykłym człowiekiem, którego opowieści mogłam połykać garściami. Moja najdalsza podróż w szkole podstawowej sięgnęła NRD bo oczywiście poza mur berliński (runął chwilę później) nie mogłam się wychylić bo gdybym tylko ja komunistyczne dziecko ujrzała jakie kolorowe zabawki, książki, bogactwo materialne i intelektualne kryje się za tym murem, pewnością moje zgłodniałe kolorów serce zapragnęłoby tam pozostać aby karmić się ferią barw i wolnością. Wszystkie masowe socjotechniki zniewolenia stosowane przez Sowietów oraz rządy komunistyczne współpracujące z Wielkim Bratem z łatwością wykorzystywały zamknięte granice aby nikt nie wychylił swego niesfornego dziubka poza sferę niemocy i bezradności. Dzięki temu my dzieci komuny i nasi rodzice mogliśmy zostać wewnętrz tego pozornego kokonu nasycenia się bogactwem, które nie istniało. Ale ja nie znałam innego świata. Ten pokazywany w telewizji ograniczał się również do pokazywania pokrewnych rzeczywistości z ZSRR, NRD, Bułgarii itd. Abyśmy poczuli jak bardzo mamy być wdzięczni za to gdzie i jak żyjemy, budowano dla nas za pożyczone pieniądze drogi, produkowane fiaciki na kartki, takie same meble, ubrania i raz na jakiś czas telewizja publiczna ukazywała nam kraje, które ktoś nazwał krajami Trzeciego Świata (i ta smutna nazwa nadal została). Gdzie ludziom żyje się źle, brakuje wody, środków czystości i które te kraje z misją zbawicieli zaczęto „naprawiać” wysyłając tam misjonarzy z krzyżem na plecach. Pycha ludzka nakazywała przedstawicielom tego ruchu przez dziesiątki lat zmieniać, nawracać „dzikusów” na jedyną, słuszną religię. Choć może i intencje wielu misjonarzy były szczere i płynęły z głębi serca, to oprócz wielu dobrych gestów: budowania studni, dostarczania jedzenia i ubrań, usilnie próbowano zmienić daną kulturę zastępując ją jak uważano tą „lepszą”, „cywilizowaną”. Czas pokazał, że ta ingerencja w wielu krajach np. Ameryce Płd. I nie tylko przyniosła ze sobą nałogi: alkohol, narkotyki, miejsce szamańskich praktyk (uznawanych za dzieło szatana) i wielopokoleniowej pracy uzdrowicieli zostało zastąpione wizerunkiem Chrystusa na krzyżu, który miał uzdrowić wszystko i wszystkich, których zastał na miejscu. I choć nie chciałam o tym pisać, bo przecież moja wiedza jest zbyt mała abym opiniowała działania misjonarskie na ziemi (sama poznałam kilku misjonarzy) a temat jest bardziej skomplikowany, to jednak to jeden z aspektów naszej ludzkiej pychy, która nakazuje nam zmieniać zastany świat, który z jakiś egocentrycznych powodów uważamy za gorszy. A kto ma prawo to osądzać?
Masowa turystyka, która rozwinęła się dzięki wszechstronnej dostępności miejsc na naszej Ziemi urosła do rozmiarów takiej właśnie ingerencji nie zawsze w obyczaje lokalnej społeczności ale i również przyrody.
Za każdym razem gdy teraz wychylam swój nos poza obszar domu, zastanawiam się głęboko nad motywacją mojego wędrowania, moich podróży małych i dużych. Wystarczy, że zrobię pierwszy krok za próg mego domu, gdzie spotykam mrówki, chrabąszcze, dżdżownice, tysiące żywych roślin, które mogę poznać jeśli tylko zechcę. Ale jeśli chcę czegoś więcej, bo mi zwyczajnie po ludzku za mało, to idę nad staw podziwiać dzikie kaczki, które nas odwiedzają, a potem do zagajnika. A gdy me oczy powędrują na połoniny, to mam ochotę iść w góry na spotkanie z łaniami, orłami i otwartą przestrzenią. A potem znów jest mi mało i rozmyślam, czy może by tu gdzieś nie wyjechać? Czy tak działa właśnie umysł? Aktywowany jest program „CHCĘ”. Dlaczego chcę poznać nowe miejsca? Po co? Co zyskuję ja? Ale coraz częściej zadaję sobie również pytanie: Co zyskuje to miejsce dzięki mnie oraz ludzie i inne istoty tu żyjące? Czy ja coś daję od siebie? Czy robię coś dobrego i przyczyniam się do zmiany na lepsze? Albo czy chociaż nie psuję stanu już zastanego? Bo co to znaczy zmiana rzeczywistości na lepsze?
Kim jestem aby oceniać, że czyjeś życie, jego sposób jest gorszy od mojego lub wymaga naprawy? Dotyczy to wszystkiego. Jednak nie potrafię nigdy przejść obojętnie obok psów w klatkach czy uwiązanych na łańcuchach. Nie mogę nie reagować na historie wykorzystywana kobiet przez hiszpańskich mężczyzn. Nie mogę nie reagować gdy wiem, że nieopodal mnie obrzezana jest kolejna dziewczynka, która przypłynęła tutaj z Mauretanii. Nie mogę udawać, że to się nie dzieje. Nie mogłam odwracać wzroku gdy będąc na Podlasiu spędzałam miło czas a obok mnie w lasach ukrywali się Ci, którzy szukali lepszego życia, nowego domu a wkrótce (jak czas pokazał) mieli być traktowani w sposób nieludzki i potworny. Gdy piszę Ten artykuł, nad moją głową w Lajares (Fuertaventura) ponownie latają wojskowe śmigłowce, które są dla mnie znakiem tego, że być może znów na oceanie pływa jakaś tratwa lub łódka z Maroka, którą niosą tutaj passaty. A w niej zatłoczeni i ściśnięci są młodzi, silni mężczyźni wysłani przez swoje rodziny z głębi Afryki w poszukiwaniu pracy i życia w tzw. „cywilizacji”.
I choć w ostatnich latach wierzę głęboko, że gdzieś na poziomie dusz wybieramy sobie pewne doświadczenia i cierpienia, niekiedy zastanawiam się czy tak może jest mi łatwiej iść przez życie. Wierząc w tę ideę, mogę zrzucić z siebie poczucie winy, ze jestem świadkiem czegoś okropnego, czegoś co jest niegodne człowieka i humanitarnego traktowania innych ludzi. Więc taka wiara jest niezwykle wygodna, zrzuca ze mnie odpowiedzialność za otaczającą mnie rzeczywistość lub zwalnia mnie z potrzeby ingerowania w świat innych. To rozdarcie nie jest dla mnie dzisiaj łatwe.
Również samo dzisiejsze podróżowanie jest moralnie dwuznaczne. Masa turystów latających dosłownie wszędzie, turyści na urlopie, nomadzi – biznesmeni mogący mieszkać w każdym miejscu nie tracąc swych przychodów, generuje ogromne zyski dla biznesu turystycznego. Powstające na świecie portale wynajmu mieszkań umożliwiają zamieszkanie już nie tylko w hotelach ale tanio w mieszkaniach z kuchnią w Afryce, Azji, na każdej wyspie gdzie tylko wskażemy palcem. Ta sama masa turystów to morze różnych ludzi z przeróżnymi intencjami. I ja jestem tutaj również. Wśród nich są i tacy, którzy bezrefleksyjnie podróżują, produkują tony śmieci, korzystają niejednokrotnie z restauracji prowadzonych przez mieszkańców ich kraju tego, z którego przyjechali, korzystają z usług przewodników turystycznych i niby są w danym miejscu i poznają jego historię, mentalność mieszkańców ale jednocześnie są gdzieś obok. Mieszkają w swoich zamkniętych i strzeżonych rezerwatach koniecznie z basenem, kupują w sieciach spożywczych, w których produkty są identyczne z tymi znanymi z Europy, właściwie robią to samo co zazwyczaj jedynie otoczenie się zmienia na bardziej egzotyczne a niekiedy luksusowe.
Są i tacy, którzy kontestują zastany świat i paradują nago po plażach maleńkich wysp, mieszkają w jaskiniach, palą jointy, malują, robią biżuterię a potem na lato wracają do swoich krajów przebierając się w uniform biznesmena. Wszyscy się jakoś przebieramy. W spotkaniu z rodzicami stajemy się bardziej spolegliwi i milsi, dla dzieci staramy się być bardziej surowi, dla partnerów atrakcyjni i uroczy. Taka już jest ludzka natura a ról odgrywanych mamy wiele: córka, matka, siostra, kochanka. Wiem to i staram się zrozumieć sens tych gier mniejszych i większych na planszy życia.
Moje role są też podwójne. Z jednej strony prowadzę miejsce turystyczne w Bieszczadach. Przyjmuję gości, którzy wędrują po górach i spędzają i nas urlop. Z wieloma się zaprzyjaźniamy. Ci goście jednak produkują tony śmieci, niektórzy (życzyłabym sobie, aby nie byli to nasi goście, każdy chce obcować z tymi mądrzejszymi bardziej świadomymi, ale czy my to wiemy?) Wyrzucają ostentacyjnie śmieci w górach, które podczas wycieczek rodzinnych zbieramy i znosimy na dół. Teraz dla odmiany odruchowo sprzątamy plaże kanaryjskie jeśli natkniemy się na śmieci rozrzucone na niej. Będąc tutaj staję się turystą w oczach Kanaryjczyków.
Czy jestem lepsza od tej masy, o której mówię? Ani trochę. Jestem jej częścią nawet jeśli bym się siliła na obraz siebie wychodzący poza ten schemat. Dlaczego? Przyleciałam tutaj samolotem tanich linii lotniczych. Choć samolot był tym razem pełen, nie jest to ekologiczne rozwiązanie. Tysiące litrów paliwa jakie spala taki odrzutowiec zanieczyszcza naszą atmosferę a my na własne życzenie poddajemy się szkodliwym falom radiowym, które na wysokości lotu samolotów są bardzo szkodliwe dla ludzi. Robimy to w imię wypoczynku na rajskich plażach, bo chcemy wypocząć, bo zasługujemy na to, co najlepsze, bo w dzieciństwie tego nie mieliśmy I choć zaledwie od kilku lat podróżuję więcej i częściej i wcale nie daleko, zastanawia mnie coraz bardziej moralny aspekt mych podróży i wpływu na innych i na środowisko. I już postanowiłam, że kolejny raz chyba ponownie przypłyniemy tutaj statkiem przez Atlantyk, który choć nie jest ekologiczny (bo nie podróżujemy pod żaglami) a statkiem o napędzie diesla, jego emisja zanieczyszczeń jest o wiele niższa, niż samolotu. Dwa lata temu nasza podróż busem przez ocean miała w sobie więcej swobody, spokoju i przestrzeni, niż jakakolwiek wcześniej. Statek z Hiszpani na Lanzarote płynie prawie półtorej doby i choć nie jest to tyle, co miesięczna podróż statkiem do Ameryki moich przodków, to przynajmniej zwalniamy bardziej i mocniej, doświadczamy tej podróży lepiej mając szansę poznać ocean inaczej, z innej perspektywy. Od lat w kraju i poza nim lubię podróżować pociągami, rowerem, autobusem, statkiem, dopiero na końcu jest samochód i ostatecznie samolot. Ale i tak nie usprawiedliwia mnie fakt, że latamy tutaj na dłużej, że mieszkamy tutaj od miesiąca do dwóch miesięcy a chcemy w przyszłości pozostawać dłużej, bo takich jak my jest coraz więcej i będzie przybywać.
W przeszłości podróżowanie oznaczało dla mnie naukę i zdobywanie nowych doświadczeń, kontakt z nową kulturą, obyczajami, lokalną sztuką, językiem i przyrodą. Może to złudzenie i chęć wybielania minionej rzeczywistości, ale fakt, że podróżowanie nie było powszechne i dostępne dla każdego, było drogie, czasochłonne i wymagało wielotygodniowych przygotowań, odnalezienia i poznania tych ludzi, którzy już tam byli aby służyli nam radą (fizyczne spotkania, poza siecią internetową, która nie istniała), dodawało nuty tajemniczości. Dziś obserwuję intensywną chęć zaliczania przestrzeni, zabytków, gór, miejsc uznawanych za magiczne, święte, takich, gdzie warto lub wypada być lub się nimi pochwalić albo miejsc akurat modnych. W tym poznawczym procesie pomagają portale społecznościowe dzięki którym ludzie w trybie natychmiastowym bez czekania informują przyjaciół, rodzinę i cały świat gdzie są i co robią. Dodatkowo meldują się w danym miejscu aby oznaczyć jak niedźwiedź ocierający się o drzewo albo pies sikający na nieznany trawnik dając wszystkim komunikat „oto ja, nadchodzę, jestem tutaj, zdobyłem”. Dodatkowo będąc na Bali warto zrobić sobie zdjęcie medytując przed posągami obwieszeni kwiatami, w Afryce tańcząc z lokalnym plemieniem wynagradzanym nie dość hojnie za swój teatralny występ dając nam do zrozumienia, że na chwilę stajemy się częścią ich życia a przecież ani przez chwilę tym nie jesteśmy. Na Wyspach Kanaryjskich gdzie lubimy pomieszkiwać koniecznie trzeba wypożyczyć profesjonalną deskę (to nic, że nie surfujesz, zdjęcia tego nie zdradzą), piankę, wcześniej nieco się opalić, nie zaszkodzi też rozjaśnić pasemkami długie włosy (aby bardziej upodobnić się do hawajskich białych guru surfingu), zanurzyć się do oceanu, potem z suniętą częściową pianką na biodra zrobić sobie kilka zdjęć na Instagram czy tam gdzie najwięcej osób będzie wykrzykiwało onomatopeje: uuuaa, ohhh itd. Czy sama tego nie robię? Ahhh Jakże – i ja złapałam się na te luksusy współczesnego świata a moje ego z radością zrobiło sobie zdjęcia choćby z deską surfingową choć moje ciało stało na tej desce zaledwie kilkanaście razy i niemal wszystkie kończyły się wirowaniem pod falą. Z nas dwojga to Pavol naprawdę surfuje i trzecią zimę intensywnie uczy się u kolejnych nauczycieli zdobywając doświadczenie i wiedzę. Czyta, ogląda, słucha, rozmawia i każdego dnia idzie na kilak godzin do wody łapiąc fale. Podziwiam go za to. Ten sport jak niewiele innych wodnych jest tak piękny, zachwycający, że koniec końców nie dziwi mnie, że tak wielu pragnie mieć film czy sesję zdjęciową chociaż na deskę nigdy już nie wrócą i tak jak ja nie umieją nawet wskoczyć na nią utrzymać balans i płynąć. Gra pozorów, piękno i wieczna młodość stały się produktami na sprzedaż, które są elementem również turystyki masowej i sportowej. I wcale nie oceniam czy to jest dobre czy złe. Stwierdzam fakt, że ja i moje pokolenie jesteśmy świadkami wielkiej zmiany. Była rewolucja przemysłowa, którą przeżyli moi przodkowie, polityczna, której doświadczyli moi rodzica i ja jako dziecka, mieścimy rodzącą się erę informacyjną a teraz przyszła nowa epoka życia nie zawsze w realnym świecie, ale gdzieś pomiędzy internetową rzeczywistością kreowaną przez nas samych i tłumy nauczycieli oraz tym fizycznym światem, który ciągnie się z tyłu a czasem obok.
Co chcę swymi wywodami powiedzieć. Czy zamierzam przestać podróżować gdy tak naprawdę trzy lata temu dopiero co zaczęłam? Sama nie wiem. W tym roku po raz pierwszy miałam przeczucie, że jeśli przyjdzie mi z powodu np. nieakceptowalnych dla mnie obostrzeń zostać w domu, to będę szczęśliwa spędzając koniec jesieni i początek zimy w mych ukochanych Bieszczadach bo dlaczego by nie.
Jednak jestem tutaj na Wyspach Kanaryjskich i z wdzięcznością przyjęłam tę możliwość. Jestem i korzystam. Poznaję kolejnych, wspaniałych ludzi, otrzymujemy wspaniałe dary. Praktykuję intensywnie yogę i gimnastykę słowiańską a Pavol surfuje. Jest słońce, ocen i minimalna dawka pracy. Piszę, tworzę i po prostu jestem. Podziwiam surową przyrodę przypominającą marsjański krajobraz i poddaję się wiatrom, które nigdzie indziej nie są tak silne i w nieustającym ruchu jak tutaj na Fuertaventurze.
Rozważania na temat mego podróżowania odkładam na później, mój dysonans poznawczy z tym związany też. Tę pustkę i smutek wypełnię pewnie wkrótce hedonistyczną zabawą na plaży z kanaryjskimi znajomymi. Ale z pewnością już niedługo mą niepewność przekuję na coś dobrego. Był czas na to abym myślała o sobie dla siebie „zasługuję na wszystko co najlepsze”. Jako etap terapeutycznej pracy ze sobą i poczuciem własnej wartości był to niezbędny składnik mojego rozwoju. Teraz przyszedł moment na zmianę perspektywy. Staję w nowym miejscu i czasie z pytaniem wysłanym w kanaryjską przestrzeń, gdzie pasaty niosą moją myśl na szczyty wulkanów i dalej aż obu Ameryk – „co mogę zrobić ja dla tych wysp dzisiaj, teraz?”.
Pozostając z tym pytaniem, udaję się na kolejną popołudniową praktykę Yogi, która przywraca moją uważność na służbę innym i na współczucie bo często właśnie na mojej wysłużonej i podziurawionej kanaryjskiej macie rodzą się nowe idee, nowa jakość mnie samej na tej Ziemi i sama jestem ciekawa tej dalszej podróży wgłąb siebie.
Nowych, pięknych odkryć sobie i Wam życzę z głębi mego serca. Niech będą mądre, konstruktywne, pomocne i pełne wiary w dobroć człowieka. Bo tej dobroci w każdym z nas jest bardzo wiele a ja wierzę w to bezgranicznie nadal, na szczęście….
Bosonogą Eyra, 19.11.2021r. Lajares Fuerteventura