Recepta na szczęście: Polubić siebie z przeszłości…..Kilka wspomnień Bosonogiej…

Tekst
Filozfia wiejskiej gospodyni domowej|Nowy Blog

Byłam od zawsze buntowniczką, ale łagodną, skrytą i realizującą swoje pasje i własną drogę życia dość konformistycznie. Co to znaczy? Odkąd pamiętam, szukałam siebie i delikatnie odstawałam od oczekiwań innych wobec mnie. Z drugiej strony z aprobatą realizowałam formułę bycia grzeczną i potakiwałam światu choć ten nie zawsze mi się podobał. Zatem wspomniany bunt nie przejawiał się w drastycznych formach życia czy wyborach. Raczej moje działania ukierunkowane były na tworzenie. Ten najważniejszy wewnętrzny świat emocjonalny i duchowy pozostawię na razie z boku a zajmę się tym co na zewnątrz.
Malowanie, prace w drewnie, pisanie, próby fotografii, szycie ubrań, performance, urządzanie wnętrz.
Już od dziecka moje poczucie estetyki buntowało się przeciw PRL-owskiemu szaro – buremu stylowi miast i urządzanych w nich wnętrz. Meblościanki zwane często segmentami – praktyczne i mające służyć wiele lat meble nosiły imiona: Tadeusz, Barbara….i inne ludzkie nazwy. Jakby producenci (których było zaledwie kilku) chcieli ich z nami oswoić, abyśmy przyjęli ich jak członków rodziny do siebie. Najczęściej były to siermiężne, brzydkie, ogromne meble wypełniające ta wiele przestrzeni w mieszkaniu, że zabierające rodzinie powietrze. Co gorsza gdzie jako dziecko nie udałam się do innego mieszkania witały mnie tam te same Barbary, Tadeusze i ich potomkowie. O zgrozo na te wspaniałe cuda stolarki trzeba było czekać niekiedy kilka lat podobnie jak na samochód. Po życiu na wsi u dziadków, pośród sadu, pasieki, łąk i łanów zbóż, przez służbowe mieszkanie tuż nad szkołą, przeprowadziliśmy się do miasteczka. W mieszkaniu zakładowym, w którym przyszło mi wraz z rodzicami spędzić swoją młodość, miałam wielki komfort, bo otrzymaliśmy z bratem własne pokoje. To było coś.
Swoją wnętrzarską przygodę rozpoczęłam od skrupulatnego rozdzielania masywnych półek stanowiących całość segmentu. Chciałam w ten sposób nadać lekkości tym starym meblom. A ponieważ efekt nie był zadowalający, rozpoczęłam demontaż szafek, aby pozostawić jedynie otwarte półki, w których bez ograniczeń mogłabym umieszczać głównie książki.
Jako kilkunastoletnia dziewczyna sprawnie obchodziłam się z podstawowymi stolarskimi narzędziami, a śrubokręty i obcęgi co rusz znikały z walizki narzędziowej taty.

Zaś dużo wcześniej, jeszcze jako wrażliwa bodajże ośmiolatka, zapragnęłam latać. Pod wpływem pewnej uroczej książki dla dzieci, skwapliwie wypróbowywałam techniczne możliwości lotów z użyciem parasola. Pierwsze rozczarowanie przyniosły skoki z meblościanki. Opór powietrza był zbyt mały, postanowiliśmy więc z bratem przesunąć się na wyższy punkt odniesienia czyli na garaż dziadka. Było już dużo lepiej, ale wydawało nam się, że lot będzie trwał dłużej, niż kilka sekund. Ten czas nas nie zadowalał. Kolejne pomysły i eksperymenty wnosiły jedynie niedosyt i umacniały fascynację ptakami, które z taką lekkością szybowały nad naszymi głowami. Jaskółki na sadem wpadały w cudowny, ciepły front powietrza i unosiły się z taką gracją, jakiej my mogliśmy jedynie pozazdrościć. Po porażkach w dziedzinie latania ponownie przeniosłam swoją uwagę na urządzanie wnętrz.

Któregoś razu, po powrocie z ogólniaka, zapragnęłam zmiany. Przemiany i rewolucje wokół mnie odbywały się nader często wprost proporcjonalnie do wypełniającej nastoletniej mnie – energii. Po latach na psychologii dowiedziałam się, że osoby, które usilnie, wręcz kompulsywnie dokonują wokół siebie zmian, przemeblowań i rewolucji tak naprawdę potrzebują uczynić te zmiany w sobie, uporządkować swój duchowy czy emocjonalny mikrokosmos, a działania na zewnątrz są jakby przeniesieniem tychże potrzeb. Do tego punktu życia również doszłam, ale musiało minąć jeszcze sporo czasu. Tymczasem czytając Nitschego, Schopenhauera, humanistów : Rousso i paru innych pesymistów tego świata, ucząc się pisania traktatów filozoficznych przygotowywałam się na studia filozoficzne. O ile dobrze pamiętam ubierałam się wtedy na czarno.
Zaś swą niekończącą się potrzebę ekspresji ducha ujawniałam na froncie wnętrz i ubrań.
Demontaż łóżka i zejście z materacem do przestrzenie podłogi nastąpił w wyniku fascynacji kulturą wschodu. Piłowanie nóżek krzeseł i foteli aby osiągnąć ten sam efekt, również próbą zbliżenia się do braci z Indii. Jako piętnastolatka stwierdziłam, że wbrew utartym schematom, nie zamierzam zasłaniać okien modnymi wówczas firankami i zasłonkami. Choć widok za oknem był smutny, bo otaczał mnie rząd innych bloków mieszkalnych przedzielonych niewielką ilością zielonego trawnika. Mimo to wyrzuciłam tkaniny z relingów rozpoczynając tym samym batalię rodzinną na temat estetyki a nawet etyki przeciętnego Polaka. Wystawianie bowiem swojego życia na widok publiczny było generalnie nie do przyjęcia. Poprawnym zaś było skwapliwe zasłanianie okien po zmierzchu aby nikt nie miał szansy podglądać naszego życia. Mój wewnętrzny bunt przeciw zastanym regułom podszytu szczyptą ekshibicjonizmu, kazał mi przez kolejne lata nie zasłaniać okien a dopiero jakieś osiem lat później znalazłam uzasadnienie swego zachowania odwiedzając koleżankę w Holandii. Ujrzałam wtedy, że wszystkie domy nie mają w oknach firanek i nikt z tego tytuły nie robi sensacji. Jakaż była moja ulga na wspomnienie moich niewybaczalnych nawyków sprzed lat.
Któregoś razu tak bardzo zapragnęłam zbliżyć się do prastarej matki Ziemi Gai, że ufarbowałam wszystkie swoje ubrania na brązowo. W wielkim kotle miksowały się ubrania bawełniane, lniane i inne. Na koniec nie miałam żadnych problemów z ich dobieraniem bo różniły się między sobą jedynie delikatnym odcieniem.
A teraz dla informacja dla wszystkich urodzonych w latach 90tych i później: W tamtych czasach (koniec lat 80 tych, początek 90tych) nie było ogólnodostępnych, kolorowych farb emulsyjnych ani tym bardziej fachowych mieszalni. Przynajmniej w moim mieście ich nie pamiętam. Kupowało się pigment w proszku zbliżony do poszukiwanego odcienia w nadziei, że będzie odpowiadał naszym końcowym wizjom.
Tak oto dzięki tolerancyjnym rodzicom i przy ich udziale, rozpoczęłam brunatny okres mego życia. Tato z uporem maniaka szukał w okolicznych sklepach ciemnego pigmentu. Początkowo miał być czarny. Z braku takiego koloru, zgodziłam się na brąz.
Ponieważ pokój był moją własną oazą szczęśliwości i intymności, miałam pełne przyzwolenie od rodziców do robienia z jego przestrzenią co mi się żywnie podoba. A może to robiłam nie pytając ich o zgodę. Tego już nie pamiętam. Wiem tylko, że wszelkie moje wnętrzarskie eksperymenty, kończyły się aprobatą, choć nie zachwytem rodziny.
Gdy brązowy pigment i farba pojawiły się w domu, przystąpiłam do malowania. Zanim to jednak nastąpiło, z moją ówczesną przyjaciółką z ogólniaka, również Edytą, przy użyciu kolorowych sprayów, dokonaliśmy dzieł stworzenia i zniszczenia jednocześnie. Na ścianach mego pokoju malowałyśmy zapamiętale rysunki, teksty dla nas nastolatek ważne i jak nam się być może wówczas wydawało nie przemijające. Bo jak wiemy nastoletni filozof to rozintelektualizowany mędrzec. Były tam słowa Poświatowskiej obok Jimma Morissona. Była odrysowana postać mojej przyjaciółki z jednym okiem i jakiś dołujący tekst Schopenhauera. Był pełen nadziei w kondycję ludzką Rousseau i efemerycznie pesymistyczna Sylvia Platt. Na deser destrukcyjnie – melancholijny Rysiek Riedel, którego koncerty szumiały nam wówczas w głowie.
To wszystko pośród tęczy barw wszelakich. W trakcie malowania, filmowałyśmy całość cytując ulubione wiersze i tworząc własne. Film zachował się w domowych archiwach. Z dzisiejszej perspektywy patrząc na nasz akt twórczy, mógłby on być zaklasyfikowany jako performance a my jako nastoletnie artystki – buntowniczki, które w pozornie wolnej już Polsce nie mają się przeciw czemu buntować, więc eskalują swoje emocjonalne potrzeby wnosząc je na piedestał pseudo sztuki.
Podobny akt tworzenia miał miejsce dwa lata później podczas mojej sławetnej 18ki gdzie wyrozumiały tato pozwolił nam na wygraffitowanie całej klatki schodowej wybudowanego przez siebie domu, w którym kilka lat później zamieszkali rodzice. Tym razem sam z dumą filmował post factum naszą pseudo sztukę.
Wracając do transformacji estetycznej mego pokoju, pozostało już tylko malowanie ścian na brązowo. Gdy rozpędziłam się w swej emocjonalnej potrzebie zatopienia się w brązie, tą samą farbą pomalowałam drewniane okna i drzwi pokoju, tworząc na nich wzory.
Te aktywności z pogranicza performancu i quazi ekssperymentów psychologicznych pojawiały się często w moim życiu.
Z przyjaciółką, przebierałyśmy się w dziwne stroje i zaskakiwałyśmy znajomych lub nieznajomych na ulicy.
Jednym razem ucharakteryzowałyśmy się na mężczyzn w płaszczach, kapeluszach, z sumiastymi wąsami i tak z parasolami w rękach w jesienne popołudnie odwiedzałyśmy znajomych co róż wymyślając nową historię – że zbieramy na lepsze życie, albo szukamy zaginionych braci z zakonu …….i inne tego typu historie.
Eksperymenty z pogranicza psychologii, w wyniku których w latach 70tych niektórzy naukowcy mieli etyczne problemy w USA, my robiłyśmy nieświadome istnienia swych prekursorów. Część z och obejmę cenzurą.
Pewnego razu znudzona czekaniem na wyniki badań w łódzkiej klinice, siedząc wraz z bratem na chodniku znanego deptaka w Łodzi, ul. Piotrowskiej, zapisałam na kartce takie oto słowa: „nie szukam domu, nie potrzebuję pieniędzy, nie zbieram na jedzenie…nie…” już nie pamiętam, co jeszcze tam było zapisane. Zliczaliśmy z bratem uśmiechy ludzi i emocje pełne zażenowania, gdy odruchowo sięgali do kieszeni po pieniądze aby wycofać się z niepożądanego przez nas gestu. Okazał się jednak, że nikt nie czyta kartek. Ludzie widzą tylko dwoje młodych ludzi siedzących na krawężniku, odpowiadających wizerunkowi bezdomnych lub naciągaczy. Aby więc pozbyć się kłującego poczucia winy, pospiesznie wrzucali pieniądze lub przebiegali obok szybko aby nasze spojrzenia nie miały szansy się spotkać. Wiele lat później jako ponoć dojrzała osoba, mieszkając i pracując w Warszawie, w pewien piękny i słoneczny dzień, czułam się po prostu, zwyczajnie szczęśliwa. Wsiadając do wagonu metra, otworzyłam parasol i zaczęłam tańczyć i śpiewać „deszczową piosenkę” licząc na to, że może ktoś się do mnie dołączy. Na próżno.

Wracając do mych lat młodzieńczych, kiedyś przebrałyśmy się w pasiaste koszule i spodnie od pidżamy i z metalowymi kulami z łańcuchami ruszyłyśmy na spacer po mieście rejestrując reakcje ludzi w poszukiwaniu tych aprobujących oraz neutralnych, Zastanawiało nas to, czy jest możliwe, aby ujrzenie takich osób mogło zostać przyjęte jako normalne. Czekałyśmy również na potencjalne wezwanie karetki i zabranie nas na oddział psychiatryczny. A skoro o tym mowa, to innym razem pod wpływem fascynacji chorobami psychicznymi i wnikliwymi studiami psychiatrii i neurologii, zapragnęłam poznać szpital psychiatryczny od środka. Uknułam samotnie misterny plan symulowanej choroby. Padło na schizofrenię. Moim zamiarem była subiektywna ocena szaleństwa od środka. Jako siedemnastolatka, miałam wówczas taką teorię, że lekarze i personel szpitala musi być bardziej szalony, niż pacjenci, których leczą. Chciałam też zobaczyć, jak mocno szpital w moim mieście stosuje poza farmakologicznym podejściem, psychologiczną terapię.
Koniec końców swej akcji nie przeprowadziłam zbyt skrupulatnie i w tymże szpitalu się nie znalazłam. Natomiast po latach miałam okazję odwiedzić Tworki i spełnić swój plan choć nie w takim wymiarze, jak jako nastolatka sobie to wymyśliłam.
Zamienianie butów (lewy na prawy), buty nie do pary, wieszanie średniowiecznego tobołka na półtorametrowym kiju i jeżdżenie tak do Łodzi czy Piotrkowa Trybunalskiego, to była norma. Za każdym razem pasjonowało nas zachowanie ludzi. Najczęściej spotykałyśmy się z odrzuceniem. Wystarczało włożyć jakieś głupie ubranie na siebie lub zachować się trochę niekonwencjonalnie a natychmiast słyszałyśmy teksty:
– Patrz, jakieś świry!
– O uciekły z wariatkowa!
Szczerze mówiąc nie pamiętam aby ktoś jeden powiedział:
– Cóż za szalone dziewczyny! Ale mają fantazję.
W większości przypadków to była negacja. Myślę, że na swój zabawny i infantylny sposób, te nasze ówczesne kreacje fikcyjnej rzeczywistości, jakoś nas utwardziły we własnych przekonaniach nawet jeśli je po latach na jakiś czas zagubiłyśmy.
Z tą samą przyjaciółką wyjechałyśmy w pierwszej klasie ogólniaka w podróż życia. Tak, była nią z pewnością. Pojechałyśmy na trzytygodniowe wakacje autostopem po Polsce. I to było naprawdę coś wspaniałego, co zapamiętam na zawsze. Plan był taki, aby naszą podróżą zarysować granice Polski: zatem ścianą zachodnią nad Bałtyk, wybrzeże, ściana wschodnia i w góry.
Z racji ograniczonego czasu, ścianę zachodnią i wschodnią potraktowałyśmy po macoszemu, a Bałtyk nie przywitał nas zbyt mile, więc całą energię skupiłyśmy na południowej ścianie i górach. Robiłyśmy przedziwne rzeczy podczas naszej wędrówki. Nad morze jechałyśmy aby zdążyć na zachód słońca w Jarosławcu, spać na plaży i poznawać nasze piaszczyste wydmy. Zamiast tego, przywitały nas dyskoteki, wypielęgnowane dłonie i stopy pięknie opalonych kuracjuszek oraz zapach nieświeżych ryb smażonych na zjełczałym tłuszczu. Długo więc tam nie pozostałyśmy.
Któregoś dnia jednak spotkało nas coś miłego. Generalnie nie pasowałyśmy do tego uczesanego na gładko, pokrytego brylantyną świata. My po kilkudniowej podróży, spaniu gdzie popadnie, z harcerskimi plecakami, w ciężkich, górskich butach i przepoconych koszulkach a naprzeciw nam w ręcznie malowanych pareo, z biżuterią na opalonych dekoltach, przechadzały się pachnące ciała trzymane za muskularne, męskie dłonie. Gdy tak strudzone usiadłyśmy na jakimś murku, a nad naszą głową w najlepsze w jakimś domu trwała impreza. Ktoś krzyknął z okna: „hej chłopcze, nie macie gdzie spać?”.
– Tak, odpowiedziałam – ja chłopczyca, szczupła, żeby nie powiedzieć chuda, o płaskiej ‘bezpiersi’ i w chłopięcej fryzurze, w hipisowskich spodniach, o zmęczonej teraz twarzy
– Chodźcie, mam coś dla Was
Poszłyśmy za kobietą w średnim wieku na tyły domu. Minęłyśmy zadbany ogródek i przestrzeń gospodarczą. Weszłyśmy do jakiejś sutereny, kilka schodków w dół.
Kobieta odsunęła zasłonkę i ukazała niewielki tapczan.
– Tu możecie spać. Macie śpiwory? – spojrzała na mnie
– Tak, mamy. Bardzo Pani dziękujemy. Wszystkie kwatery były już zajęte. Nie miałyśmy szans niczego wynająć na jedną noc.
– Śpijcie dobrze. Na zewnątrz jest hydrant z wodą. Możecie się tam umyć. Nie przestraszcie się, gdy w nocy będzie tutaj chodził mój syn.
– Dobrze, jesteśmy Pani bardzo wdzięczne. Dobranoc.
Po wyjściu gospodyni, położyłyśmy się niemal natychmiast na pryczy, w całkowitej ciemności pomieszczenia. Rano obudził nas hałas przesypywanego węgla do aluminiowego wiadra. Wspomniany syn nosił węgiel do pieca. Po przebudzeniu ujrzałyśmy naszą komnatę. Wyglądała zatrważająco. Stary tapczan pamiętał chyba czasy przedwojenne a porwana zasłonka oddzielająca nas od centralnego pieca nie prana była chyba kilka lat. Pod stopami przebiegły jakieś gryzonie. Mimo estetycznego szoku, czułyśmy przede wszystkim wdzięczność do ludzi, którzy nie oczekując niczego w zamian, nas ugościli. Po porannej kąpieli pod hydrantem i zjedzeniu śniadania z puszki, ruszyłyśmy dalej na poszukiwanie przygód, których było wiele.

Z działań zaś z pogranicza sztuki i kreowania nowych przestrzeni na płótnie, w tkaninach i we wnętrzach, szyłam również sobie przeróżne ubrania zainspirowane epoką wiktoriańską, starosłowiańską, malując surrealistyczne graffiti na koszulkach i wykonując ubrania z koców i innych tkanin, które akurat wpadły mi w ręce.

I tak w różnych stanach aktywności mego umysłu, czas płynął między zwyczajnym życiem i pracą. Gdy akurat był „wolny”, wypełniałam go malowaniem obrazów – aktów kobiet, kwiatów, aniołów; płaskorzeźbą czy robieniem biżuterii.

Nie zawsze moje pasje spotykały się z aprobatą otoczenia. Jednak przełomem dla mnie samej było pewne wzruszające spotkanie, jakie miało miejsce jakieś dziesięć lat temu.
Siedziałam sobie samotnie w uroczym mieszkaniu, w starej kamienicy, w centrum Krakowa zanurzona w sentymentalnym stanie umysłu. Pochylałam się nad kufrem starych listów i pamiętników z okresu gdy byłam nastolatką. Przed otwarciem pierwszego zeszytu, bałam się niczym przed ważnym egzaminem. Nie wiedziałam bowiem z kim się spotkam. Kim była ta dziewczyna, którą powoli zapominam. Jaka była? Nierozważna, nieodpowiedzialna, może niedojrzała, smutna albo nudna? A może grzeczna konformistka lub zwyczajna, wesoła dziewczyna z trądzikiem na twarzy?
I wtedy wydarzyło się coś niesamowitego. Pierwszy stary list przeczytałam z wypiekami na twarzy. Kolejne dni z pamiętnika młodej nastolatki wzruszyły mnie do łez, potem zabolały. Przez chwilę chciałam przytulić tamtą cierpiącą dziewczynę, leżącą w szpitalu, nie mogącą wyzwolić się od bólu. A potem śmiałam się aż brzuch mnie rozbolał gdy czytałam jej przygody – już dwudziestolatki. Na koniec długiej lektury, poczułam wszechogarniającą i wypełniającą mnie miłość do dziewczyny z przeszłości i do kobiety tu i teraz, która klękała na podłodze pochylona nad kufrem starych wspomnień. Aż usłyszałam z ust tej ostatniej takie zdanie:
– Gdybyś teraz młoda Edziu stanęła w drzwiach mego mieszkania powiedziałabym: Bardzo Cię lubię. Naprawdę bardzo Cię lubię. Choć tego jeszcze nie wiesz, wyrośniesz na mądrą i dobrą kobietę, którą w zasadzie już jesteś.
I wtedy obie kobiety się rozpłakały, ta nastoletnia z radości a ta dojrzalsza ze wzruszenia.

Na koniec zacytuję gdzieś przeczytany niedawno dialog (nie jestem w stanie podać jego autora, ale pasuje tu jak ulał).
Mąż spoglądając podejrzliwie na swą żonę:
– Jesteś jakaś odmieniona, czy Ty przypadkiem się nie zakochałaś?
– Tak, zakochałam się w sobie – odpowiada ona.
– To w zasadzie nic nowego – dodaje drwiąco mężczyzna
– Ale tym razem z wzajemnością – podkreśla kobieta

Życzę Wam wszystkim akceptacji siebie z przeszłości, bo bez względu na to kim kiedyś byliśmy, warto siebie polubić, a potem ….pozostanie już tylko siebie samego pokochać…….A dalej jest już tylko lepiej……

Bosonoga z Doliny Sanu Edzia, napisane gdzieś jesienią 2016r.

Udostępnij artykuł na:

Poprzedni wpis
Bieszczadzki Macho
Następny wpis
Amnezja