Podczas przygotowania śniadania, gdy dom jest jeszcze uśpiony, włączam ulubioną muzykę a jeśli jest wiosna (a właśnie rozkwita w całej swej okazałości) uchylam okna i drzwi balkonowe i wsłuchuję się w odgłosy natury (śpiewy ptaków, koncert żab czy świerszczy) i zaczynam tańczyć. Czynność ta staje się dla mnie niemal tak naturalna jak chodzenie boso czy poranne wstawanie.Robię to coraz częściej spontanicznie i to nie zawsze gdy słucham muzyki. Niekiedy idealna do tego jest cisza. Taniec nie tylko mnie odpręża i relaksuje. Powoduje, że czuję się piękna, kochana i kochająca. Wypełnia mnie harmonia i miłość do wszystkiego wokół. Poza tym zwyczajnie mnie doładowuje. Zyskuję nową, czystą energię.
Wszystkie nasze zwierzęta bardzo lubią gdy zaczynam tańczyć, ponieważ wyczuwają mój doskonały nastrój, który z każdą minutą staje się łagodniejszy i wyrównany.
Po kolei podchodzą i na swój własny sposób tańczą ze mną. Berdo ma nawet ulubioną piosenkę, którą gdy zaczynam nucić przychodzi aby zostać pogłaskanym. Gdy zaczynam śpiewać jej refren, przewraca się na grzbiet i w rozanielonym psim stanie umysłu prosi aby go głaskać.
Nigdy nie uczyłam się tańczyć a taniec klasyczny czy jakikolwiek inny był moją piętą achillesową. Jedyny gatunek tańca, w którym się zakochałam (w moim warszawskim życiu) to było flamenco. Poszłam do szkoły Cervantesa i wszystkie odmiany flamenco, które wówczas poznałam korespondowały z moim ówczesnym stanem duszy. Była tam melancholia, smutek, dramat, płacz, krzyk i namiętność. Była też i zwyczajna, beztroska, dziecięca radość. I gdy wspominam swoją podróż po Hiszpanii i odwiedziny w Andaluzji, to widzę właśnie piękne hiszpańskie kobiety, których ręce rwą się do kastanietów i uniesione w górze, rytmicznie poruszają palcami…Słyszę dźwięki gitary – narowiste i pełne pasji niczym dzikie konie w galopie.
Myślę, że każda kreacja, która wychodzi z nas samych jest terapeutyczna i sprzyja naszemu przebudzeniu. Malarstwo, rzeźba, szycie, taniec, śpiew….Jednak nie trzeba być artystą w danej dziedzinie. Wystarczy niekiedy przebudzić w sobie duszę, za sprawą której zaczynamy właśnie śpiewać czy tańczyć. A to nas otwiera. Ja sama w ten sposób zaglądam do dzikich, zapuszczonych przez lata zakamarków mojej duszy. Otwieram okna i wpuszczam tam światło i powietrze. Ożywam niczym drzewa i krzewy dookoła mnie. Nikt mnie nie ocenia i nie mówi, czy tańczę w takt czy też nie, czy moje stopy poruszają się prawidłowo a sylwetka jest idealna taka jaką wymyślił sobie choreograf. To bez znaczenia, bo to ja jestem choreografem swego ciała i mych emocji, które się w nim pojawiają. I to jest piękne, intuicyjne i bardzo terapeutyczne. A przede wszystkim zwyczajnie radosne. Niekiedy poruszy się jakaś delikatna struna i zaczynam płakać. Innym razem śmiać się do świata. Wszystkie emocje przyjmuje z pokorą i tańczę dalej.
W tańcu się zapominam. A jednym z jego wspaniałych elementów jest wirowanie. Szamański ruch koła, w jaki wprawiam swoje ciało jest transem. A trans jest zapomnieniem i wyrwaniem z błędnego koła cierpienia na ziemi. Odrywam się od niej przynajmniej na chwilę a potem spadam. I zwyczajnie wracam do tego, co właśnie robię ale trochę inna, odmieniona.
Pisząc te kilka słów, uświadomiłam sobie, że wirowałam i tańczyłam niemal zawsze…
W mieście nad Wisłą – starym i nowym tańczyłam wśród drzew i to nie gdzie indziej a nad samą rzeką właśnie, do której przez pięć lat miałam dostęp mieszkając na tarchomińskich łąkach. Potem zamieniłam je na łąki w jurze krakowsko – częstochowskiej. Zdarzało się też, że tańczyłam na Rynku Starego Miasta i na Kazimierzu i w miejskich fontannach. W zasadzie nie było miejsca, które by nie było do tego dobre. Oczywiście najlepiej było wpasować się w tłum w klubie, gdzie każdy taniec jest akceptowalny. Bo jednak gdy przypominam sobie reakcje tych, którzy obserwowali mnie tańczącą w centrum Krakowa przed wozem myjącym ulice o świcie, te nie zawsze były pełne aprobaty. Po dziesięciu latach, tańcząc boso na śniegu, byłam podejrzewana o co najmniej duży stopień upojenia alkoholowego bo nic innego nie tłumaczyło tak „nieracjonalnego” zachowania. Przykładów można by mnożyć. Nie ma jednak miejsca nieodpowiedniego do tego aby zatańczyć. Tańczyłam w warszawskim metrze jadąc do pracy wyrywając z letargu uśpionych i zmęczonych życiem. Tańczyłam na łąkach, w rzece i na lotnisku. I tak mi zostało.
A więc wirujmy, tańczmy, śmiejmy się…..To przesłanie posyłam również sobie bo akurat od kilku tygodni coś mało tego tańca w moim życiu.
p.s.
Z literatury polecam dzisiaj, coś niecoś o sile kobiet:
Wanda Rutkiewicz „Na jednej linie”
i ponownie Tsultrim Allione „Kobiety Mądrości” oraz Jean Shinoda Bolen „Boginie w każdej kobiecie”.
Napisano w pięknywiosenny, kwietniowy poranek 2018r.
Bosonoga z DolinySanu Edzia