Wybiła północ. Dom był uśpiony i ja też zanurzyłam się w objęciach ciemności.
Wydawać by się mogło, że to dobra godzina na sen zwłaszcza, że moja maleńka jak groszek szyszynka produkuje już melatoninę od kilku godzin. Mimo to, wstałam z łóżka, bo jakaś siła ciągnęła mnie na zewnątrz. Wyszłam na balkon i ujrzałam je. Jak zwykle w pogodną noc, rozsypane były nad moją głową niczym mak na kuchennym blacie. Były wszędzie. Jedne migotały, inne rozpalone swoją temperaturą wydawały się eksplodować. Jeszcze inne były niespokojne, rozedrgane i poruszały się w rytmie majowego wiatru. Były ich setki tysiące i nie sposób mi ich zliczyć. W ich towarzystwie czułam się bezpiecznie, miło i przytulnie.
Gwiazdy, bo o nich mowa zawsze nastrajają mnie radośnie i pobudzają do życia. To trochę sprzeczność. Bo z jednej strony chcę w nocy spać, ale z drugiej nie mogę. Bo jak tu spać, gdy Droga Mleczna przecina kolorową wstążką niebo nad moją głową, zahacza o komin domu i wędruje dalej na zachód. Mam ją niemal na wyciągnięcie ręki. Zgasiłam świece i wyszłam na zewnątrz z miną oniemiałą z zachwytu. Tak, niezmiennie mnie zachwyca i zaskakuje choć tak często ją widzę. A jestem wybrańcem losu spośród miliardów na naszej planecie. W Europie my Bieszczadnicy jesteśmy jedyni, którzy widzą tak piękne niebo. A dowodem naukowym moich estetycznych zachwytów niech będzie jeszcze całkiem świeżo opublikowane, mapy zanieczyszczenia światłem. Oto one. (źródło: https://cires.colorado.edu/Artificial-light, Credit: Falchi et al., Sci. Adv., Jakob Grothe/NPS contractor, Matthew).
Ja, mały punkcik niedostrzegalny z kosmosu wędrowałam z aparatem w rękach, najpierw po działce, robiąc kolejne ujęcia: dom z Mleczną Drogą w tle, Mleczna Droga łącząca lipę i brzozę niczym most przyjaźni, Mleczna Droga wpadająca do stawu i ta wychodząca z pomostu, a potem z mostku i zanurzona w rzece a potem kolejne i kolejne.
Dara i Berdo zerkały na mnie wiedząc już, że skoro niosę statyw, to nocnej wędrówki dalekiej raczej nie będzie. Z politowaniem spojrzały na mnie i obrały strategiczne miejsca na i przed gankiem domu bacznie obserwując moje poczynania z nadzieją, że może jednak wpadnę na pomysł dalekiej przejażdżki nocnej i jakaś przygoda je czeka.
Po kilkunastu ujęciach, wpatrzona w niebo, wyszłam na drogę….I tak sobie szłam….
Zeszłam do skrzyżowania. Cała wieś była uśpiona a psy sąsiadów nawet nie zareagowały na moją obecność, tak bezszelestnie poruszałam się w ciemności nie zakłócając jej nawet światłem czołówki. Gdzieś w połowie wsi będąc, zorientowałam się, że jestem w koszuli nocnej i boso. Było naprawdę ciepło a majowy wiatr czule mnie obejmował. Zdarzało mi się to już niejednokrotnie; być może z czystego lenistwa albo zachwytu nad przyrodą. Idąc tak przed siebie, zadzierałam głowę wysoko… Było cicho, ciemno a wokół pachniało źdźbłami trawy. I tak trafiłam na wypał węgla drzewnego.
Na Otryt już się nie wspięłam, bo o godzinie drugiej był koniec nocy, więc i tak bym nie zdążyła…..Z tej nocy pozostało mi sporo przeżyć estetycznych i wzruszeń, kilkanaście zdjęć i wdzięczność dla Pavla, który z Bratysławy raportował mi o bezchmurnym stanie pogody w Dwerniku.
Edziu – będziesz robiła zdjęcia? Dzisiaj będzie pięknie i nastrojowo.
Będę…powiedziałam ale już wkrótce zasnęłam snem strudzonego żniwiarza, ale jakiś ósmy gwiezdny zmysł wybudził mnie w idealnym czasie i chwała mu za to.
W kolejną, piękną czerwcową noc….byliśmy nad Soliną. Po udanym pokazie, zapragnęłam zrobić zdjęcia gdzieś nad jeziorem. Wymyśliłam wzgórza na zachodniej stronie, ale nie było czasu, bo noc miała się zakończyć już za 1,5 godziny, Zatem padło na znaną mi zatokę – Chrewt. Pavol poświęcając się dla mnie, czując się chory, został w szoferce tracąc już po chwili poczucie czasu i miejsca. Ja zaś wyruszyłam na penetrowanie zatoki. Było cudnie, klimatycznie i tak jak to sobie wyobraziłam. Były mgły i gwiazdy. Do tego chmury a na deser piękna Mleczna Droga. Uczestniczyłam też w darmowym słuchowisku radiowym stając się jego częścią. Tuż przy mnie, ocierając się niemal o nogi pływały ryby: większe, mniejsze. Skakały wokół chlapiąc wodą na obiektyw. To było niezwykłe doświadczenie – niczym z bajki. Czułam po raz kolejny raz w swym bieszczadzkim życiu, że dostąpiłam zaszczytu. Że te piękne, wodne istoty: ryby i wodne ptactwo, że one mnie w jakiś stopień akceptują, że się mnie nie boją. Choć jestem tu intruzem, wcale się tak nie czuję a one nie odpływają, nie odlatują. Siedzą cichutko w szuwarach i podpatrują mnie, pluskają wesoło w wodzie. Do tego koncert żab i świerszczy. Do tych pierwszych jestem przyzwyczajona na co dzień u siebie, ale tutejsze skondensowanie dźwięków było dla mnie niezwykłe. Czułam się niczym na arce Noego. W pewnym momencie poświęcając się dla lepszego ujęcia, postanowiłam wejść głębiej w jezioro. I tak przetestowałam swe wysłużone kalosze, które w bagnach solińskich okazały się być dziurawe. Dokończyłam zdjęcia i z kilkoma litrami wody w butach, poszłam do samochodu. Szczęśliwa, choć zziębnięta i mokra wróciłam z chorym, poświęcającym się dla mnie i moich zdjęć Pavlem.
Oto kilka z nich.
Ta noc była niezwykła za sprawą zimnego powietrza a zatem niezwykłej przejrzystości. Niebo miało zrobić na wszystkich biorących udział w pokazie piorunujące wrażenie. I zrobiło. Zniecierpliwiona czekałam na aparat a noc miała skończyć się już za godzinę. Pojawiłam się w kręgu, wzięłam sprzęt fotograficzny i statyw i zakomunikowałam, że jadę na Przełęcz Wyżniańską bo tam kilka dni temu wymyśliłam sobie, że zrobię zdjęcia. Do towarzystwa zgłosił się pewien Holender goszczący na pokazie – skądinąd dziennikarz znanego pisma podróżniczego. Udaliśmy się na „moje” wzgórze, bez czołówki niczym uciekinierzy, pod osłoną nocy. O tym, że jakieś istoty ludzkie tutaj są zaświadczał jedynie display aparatu fotograficznego. Choć to końcówka nocy, była piękna, cicha i spokojna. Jedynie derkacz umilał nam zdjęcia. Tańczyłam w zachwycie nad światem i śpiewałam do gór robiąc zdjęcia.
A oto one.
Pavol zakomunikował mi, że zostały nam zaledwie dwie noce na obserwacje i fotografowanie, ponieważ kolejne będą już księżycowe, poza tym będzie pochmurno a następne rozgwieżdżone noce czekają nas dopiero na początku lipca.
Tej nocy została mi jedynie godzina po pokazie. Za mało czasu na zorganizowanie większej wyprawy. Zatem wróciliśmy na Przełęcz. Pavol rozstawił się ze swoją lufą armatnią na dole, na parkingu, na utwardzonym terenie. Do mnie zaś dołączył Adrian – nasz gość. W ciszy nocy fotografowałam zapamiętale.
Wspólnie kontemplowaliśmy Mleczną Drogę. Ten sam derkacz, co dzień poprzedni rozmawiał intensywnie z nami opowiadając nam historie szumiących traw pod połoniną. Uszanowaliśmy jego prywatność nie zakłócając zanadto ciszy.
Nie będę teraz opisywała wszystkich swoich nocnych wyjść, bo nazbierało się ich naprawdę wiele a ułożenie ich niczym puzzli w chronologiczną całość nastręczałoby mi trudność.
Wspomnę jeszcze o ostatniej nocnej podróży szlakiem drewnianych cerkwii i cmentarzy.
W towarzystwie Dary chciałam wybrać się na Tworylne. Znów jednak z powodu dziennych obowiązków, nie zdążyłabym na całą astronomiczną noc. Nie udało nam się również z Pavlem połączyć naszych planów: Jego obserwacji przez teleskop i moich zdjęć. Więc rozdzieliliśmy się. Pavol wybrał się na przełęcz a ja postanowiłam odwiedzić tyle cerkwii i cmentarzy ile zdążę.
Odwiedziłam niemal wszystkie byłe cerkwie, synagogę i okoliczne cmentarze. Wiem, że nie zakłócałam niczyjego spokoju a cisza wśród nagrobków była przejmująca. Nawet Dara zazwyczaj dość żywa, przy cerkwiach uspokajała się tak sama od siebie niczym dziecko zestrofowane przez surowego rodzica tuż przed ważną uroczystością.
Muszę przyznać, że samotne wędrowanie nocą relaksuje mnie i odprężą. Niemal zawsze znajduję się w miejscu i czasie, gdzie towarzyszą mi: całkowita ciemność i cisza, którą wypełniają dźwięki nocnych stworzeń, ale nie ludzi i ja sama. A przyznam, że spotkanie ze sobą w ciemności jest nieco innej natury, niż to za dnia. Mam wrażenie, że mózg odbiera więcej bodźców a jednocześnie jest mniej rozproszeń. Ja mam za sobą już dawno etap irracjonalnego strachu przed nocą, której to ludzie nadal się boją nawet tu w Bieszczadach. Nie powinno więc dziwić, że poza mną samą i Pavlem nie jest mi łatwo znaleźć jakichkolwiek kompanów do moich nocnych eskapad. A w gruncie rzeczy często lubię być sama. Wszechogarniająca ciemność jest idealną przestrzenią do samotności.
Dlatego i tym razem byłam sama, choć nie do końca, bo zabrałam ze sobą Darę. Powoli uczę ją, że gdy naciskam spust migawki, przed kilkadziesiąt sekund nie może wędrować beztrosko przed obiektywem aparatu ani dotykać statywu. Po kilku takich sesjach, zrozumiała zasady fotografii nocnej i kto wie, może i ona mnie zaskoczy kiedyś swoim nocnym widzeniem świata.
Gdy wybiła północ, wchodziłyśmy schodami do cerkwii…..Na wzgórzu przechadzałam się między nagrobkami i rozmyślałam o tych, których już nie ma, o życiu Bojków, Łemków i Żydów, o ich codziennych problemach. Przez chwilę słyszałam gwar wsi, tej sprzed stu laty. Gdzieś niedaleko pohukiwał puszczyk uralski a godzinę później do moich uszu dotarło wycie wilków.
Tworylne – to jedna z piękniejszych, nocnych wędrówek. Księżycowa noc, więc nie nie było Mlecznej Drogi. Jednak kilkunastogodzinna wyprawa do starej, bojkowskiej wsi jeszcze po dziś dzień jest we mnie żywa. Byłam ja, Pavol, nasze psy, księżyc, gwiazdy, planety…i sporo dzikich zwierząt. Wśród nich choćby bobry, które opuściły swoje żeremie na bagnach i udały się na towarzyskie spotkanie. O tym, że byliśmy nie pożądanymi gośćmi na bagnach, poinformowały nas wspólnie łomocząc z całej siły swymi „łopatami’ o wodę. Ich masywne ogony uderzające o taflę wody wydawały niezwykły dźwięk, którego na początku nie potrafiliśmy rozszyfrować. Pierwszy przestraszył się bohaterski Berdo, a potem Dara…
Gdy bobry zostawiliśmy w spokoju w ich własnym domu, udaliśmy się na łąki. Było magiczne ognisko w oczekiwaniu na lepsze, nocne światło… Berdowi przy ogniu udało się pozostać niemal niewidzialnym. Był też dzielnym strażnikiem jak na strużującego psa przystało.
Po godzinie udaliśmy się do owocowego sadu i odwiedziliśmy piękną, młodą, samotną jabłonkę.
Na koniec nocy pozostało nam już spotkanie z duchami przeszłości. Na wizytę u Bojków, udaliśmy się do ruin zabudowań dworskich i do dzwonnicy. Czy jestem tam za dnia, czy w nocy, czuję się tam spokojna i zrelaksowana choć tak często słyszę gwar wsi, zapach gotowanych ziemniaków, śmiech dzieci, dźwięki pszczół rojące się w sadzie. Nocą jednak i ten gwar ucicha a zapachy stają się słabsze. Do moich nozdrzy z rzadka dociera woń spalonej wierzby a tylko w niektórych oknach widzę dogasający płomień świecy kołyszący w gęstym powietrzu małej chaty. Niedaleko cerkwii słychać ujadającego psa, który stróżuje wiernie i jeszcze chwila a obudzi całą wieś.
I choć to wszystko dzieje się w mojej wyobraźni, za każdym razem jest bardzo żywe, a po powrocie do domu realne wspomnienia mieszają się z tymi urojeniami. Sen, jawa, nadświadomość i podświadomość – wszystko jest jednym i tym samym i n ie ma już znaczenia co było i jest rzeczywistością.
Pewnego razu, gdy wykonywałam kolejne, stolarskie prace, wpadłam na pewien pomysł. Lustra, które właśnie świeżo wyszły spod moich rąk, rozstawiłam na zewnątrz pod lipą aby odbijały Mleczną Drogę. Dzięki temu miałam podwójną mgławicę czy Andromedę jakby jednej mi było mało. Efekt tak mi się spodobał, że część luster zamieszkał na stałe w ogrodzie. Za dnia przeglądają się w nich zwierzęta a nocą księżyc i gwiazdy.
Jesienne plenery bywają cudowne nie tylko za dnia. Listopadowa aura rok temu zaskoczyła mnie tak mocno, że nie poszłam w ogóle spać. Świt przywitał mnie w rzece. O tym, że nadszedł uświadomiłam sobie, gdy zmuszona byłam skracać czas naświetlania swoich zdjęć. Spojrzałam w niebo a w miejsce gwiazd przyszła łuna światła. Wraz z nią udałam się na odpoczynek. Zanim to jednak nastąpiło, podziwiałam nocne cuda natury.
Fotografując gwiazdy czy krajobrazy im towarzyszące, naturalnie poruszam się w ciemności, często samotnie, niekiedy z Pavlem, rzadziej z naszymi psami. Wychodzę z domu, gdy Bieszczady odpoczywają. Ludzkie życie uspokaja się. W domach gasną ostatnie światła, nawet psy przestają ujadać. Mieszkańcy zaczynają śnić i marzyć, dzieci przekręcają się beztrosko na drugi bok w ciepłych łóżkach. W piecach dogasa samotny ogień. Ja zaś ubieram się ciepło i wyruszam w głąb lasu, łąki, wspinam się na górę lub brodzę w rzece San. Ze względu na intensywny, letni rytm pracy, najwięcej zdjęć wykonuję wiosną i zimą. Odchodząc więc od ciepłego ogniska na Tworylnym, zapraszam do ochłodzenia nieco naszych myśli zimową scenerią Dolistowia. Oto niektóre zdjęcia z minionego i obecnego roku przeze mnie zrobione.
Ciemność jest dla mnie obok samej Ziemi, Wody i Powietrza, kolejnym żywiołem, dzięki któremu ludzkość istnieje. Oprócz estetycznych przeżyć, których ona dostarcza, jest niezbędna do życia wszystkim organizmom żywym na naszej planecie. Nie tylko reguluje ich naturalny zegar biologiczny, ale daje odpocząć od pracy strudzonemu dniu. Pozwala również ukryć się wielu zwierzętom pod osłoną nocy lub niezauważonym wędrować i pokonywać duże odległości chroniąc się przed innymi śpiącymi wówczas drapieżnikami. Ciemność ma dla mnie przede wszystkim jednak moc terapeutyczną, leczniczą.. Mam wrażenie, że moja terapeutka Gaja:, mądra, odwieczna i przenikliwa kobieta, co jakiś czas gdy jestem gotowa na nowe doświadczenia i formy terapii, podsuwa mi nowe, doskonałe narzędzie leczenia mojej duszy, umysłu i ciała. Robi to w sposób troskliwy, bardzo opiekuńczy i wyrozumiały jak przystało na Doskonałą Matkę. Ciemność jest niczym innym, jak właśnie kolejną metodą leczniczą. A co leczy? Oj, wiele: powoli uwalnia z lęków przed światem, uczy uważności i przenikliwości. A poza tym spotykam się z samą Gają na osobistych sesjach o tym, że bezpłatnych nawet nie wspomnę. W jej towarzystwie widzę więcej i czuję więcej. Zatem dzięki ciemności ze ślepca staję się Widzącą Więcej i Widzącą Inaczej…Czyż to nie paradoks? W ciemności pojawia się światło: zawsze, bez wyjątku i jest go coraz więcej.
Wychodząc ze swych metafor, powiem, że w praktyce oznacza to nic innego, jak wnikliwe i troskliwe wpatrywanie się oraz wsłuchiwanie w siebie.
Samotnie przebywam w środku lasu, na łące albo na szczycie góry. Jest środek nocy a wokół nikogo. Gdy przykucnięta przy obiektywie aparatu, oczekuję włączenia się spustu migawki, co trwa minimum trzydzieści sekund, zwyczajnie TRWAM. W tym trwaniu zaczynam słyszeć szelest trawy, dźwięki derkacza, wycie wilków czy ryk jelenia. Widzę cień nietoperza nad moją głową i chmury poruszające się po niebie. Czuję zapach wiatru, który niesie woń żywicy znad lasu i krople rosy albo śniegu opadające na moją twarz. W bagnach na Tworylnem słyszę głośne uderzenie o wodę łopatą bobrów, które wyganiają mnie ze swego królestwa. A przy silnym wietrze słyszę łamiące się konary drzew i pnie wyginające się do południa, niczym zmarznięci starcy czekający na ławeczce na poranne promienie słońce, które rozgrzeją ich obolałe stawy. A potem słyszę swoje myśli.
W ciemności w pierwszej kolejności skupiam swą uwagę na tym co wokół mnie, na wszystkich tych bogatych dźwiękach świata przyrody, a po chwili, gdy już je oswoję i przywitam się ze wszystkimi mieszkańcami nocnego świata, witam się już tylko ze sobą. To intymne spotkanie za każdym razem jest inne, niekiedy wzruszające, innym razem radosne a jeszcze innym razem pełne spokoju. Za każdym razem wracam z nocnego spaceru odmieniona, inna, mam wrażenie, że staję się lepszą wersją samej siebie.
Tymczasem zapraszam wszystkich do terapeutycznych spotkań ze sobą samym w naturalnej ciemności. Co można zyskać? Wiele a wymienię choćby: wyciszenie, siłę, spokój ducha, naładowanie baterii, wgląd w siebie.
Bosonoga z Doliny Sanu Edzia, jesienna noc 2016r, opublikowane jak zwykle pół roku później…
Lektura na dzisiaj to wszystkie dostępne prace Emoto Masaru a gł. „Woda, obraz energii życia”.